Smart - motoryzacyjny cud świata?
Jaki powinien być rasowy samochód sportowy? Silnik z tyłu - koniecznie. Do tego benzynowy i z turbosprężarką. Napęd oczywiście "na tył", bo bez tego nie ma zabawy. Wewnątrz? Dwa fotele, żeby autem mógł jechać tylko kierowca i jego "druga połówka", która "poleciała" na kasę. Bagażnik? Po co komu bagażnik w takim samochodzie, wystarczy schowek, który zmieści torbę z pieniędzmi. No i koła... Tylne powinny mieć dużo szersze ogumienie niż przednie, bo to fajnie wygląda i poprawia prowadzenie. Na koniec wystarczy już tylko, żeby całość była przyprawiona twardym zawieszeniem i na tyle krzykliwą karoserią, że wszystkim przechodniom będą strzelać kręgi szyjne od oglądania się za tym autem. A teraz zejdźmy na ziemię, bo ten opis pasuje też do wozu o zupełnie innym charakterze.
Co można powiedzieć o marce Smart? Hmm… w sumie to nic. A to głównie dlatego, że to jeden z najmłodszych producentów samochodów osobowych na świecie – powstał w 1994 roku. To dziwne zjawisko, bo w obecnych czasach bardzo trudno zaistnieć na motoryzacyjnym rynku, dlatego nowe marki samochodowe praktycznie nie powstają. W takim razie jak to się udało Smartowi? To wbrew pozorom bardzo proste. Wystarczył postrzelony biznesman ze Szwajcarii, Nicolas Hayek, który tak napalił się na stworzenie własnej marki samochodowej, że zapomniał, czym sam się tak naprawdę zajmuje – produkował zegarki Swatch. I to był właśnie problem. Nie miał pojęcia o konstruowaniu samochodów. Jednak każdy dobry biznesman z natury jest nieugięty, dlatego Hayek postanowił zawracać tyłek praktycznie wszystkim koncernom samochodowym tak długo, aż któryś z nich zgodzi się na współpracę. I wiecie co? O dziwo udało mu się. Jeden z najstarszych producentów samochodów osobowych na świecie pękł – DaimlerBenz. To ten od Mercedesa.
Hayek przygotował wstępny projekt – chciał żeby jego auto było mikroskopijne, a przy tym bezpieczne i tanie. Udało się osiągnąć wszystko, prócz tego ostatniego. W 1998 roku światło dzienne ujrzał pierwszy Smart, miniaturowy samochód miejski o równowartości rocznych wczasów na Jowiszu. Dwie pierwsze litery w nazwie oznaczały założycieli marki – Swatch’a i Mercedesa. A pozostałe, „art” – sztukę. Bo auto było dziwne.
MC01, ForTwo – dwie nazwy oznaczają jeden samochód. 2,5-metrową wizję Hayek’a, która wygląda jak wózek inwalidzki i jest tak mała, że potrafi parkować w poprzek drogi. Mimo wszystko jest niesamowicie oryginalna – podczas robienia zdjęć nawet przechodnie podchodzili, żeby obejrzeć ten samochód. Marka swojego czasu wypuszczała jeszcze modele Coupe, Roadster i ForFour, ale okazały się niewypałami. Dwa pierwsze ze względu na kosmiczną cenę, a ostatni – bo z typowym Smartem miał już wspólną tylko nazwę. Był „za duży”. MC01 przetrwał jednak do dziś pod nazwą ForTwo, doczekał się nawet kolejnej generacji. Co można powiedzieć o pierwszym rzucie tego modelu? Gdyby nie rozbierać nazwy „smart” na czynniki pierwsze, tylko wrzucić ją do tłumacza, to okaże się, że oznacza coś w rodzaju „błyskotliwy”, „sprytny”. I trzeba przyznać, że takie właśnie jest to auto. Mam ponad 190cm wzrostu, wszyscy pokładali się ze śmiechu, gdy dowiedzieli się, że podczas testu będę jeździł Smartem. Tymczasem nawet ja się zdziwiłem – ten samochód jest naprawdę wygodny. W przedziale pasażerskim miejsca jest mnóstwo, bez trudu można znaleźć dobrą pozycję za kierownicą. I jeszcze te fotele... Wyglądają ładnie, choć w rzeczywistości są tylko kawałkiem kolorowej szmaty rozpiętej na metalowych pałąkach. A mimo to i tak są komfortowe! O bezpieczeństwo też nie trzeba się martwić – klatka bezpieczeństwa, która tworzy charakterystyczny kontur w kontrastowym kolorze nadwozia, została wykonana z jakiejś dziwnej stali zesłanej na Ziemię przez Marsjan. Absorbuje dosłownie całą energię zderzenia. Zresztą wnętrze kryje jeszcze wiele innych niespodzianek.
W MC01 brakuje schowków – wąskie kieszenie są tylko w drzwiach, duża półka znajduje się na podszybiu, a w konsoli zagospodarowano miejsce na kilka małych półek. Zastanawiałem się, co można w tym wszystkim zmieścić i stwierdziłem, że na półce na podszybiu nic, jeśli po nocnym postoju chce się mieć całe szyby, szufladka pod centralną kratką wentylacji idealnie nadaje się na paczkę gum do żucia, a miniaturowe schowki po bokach kierownicy – na pomidora. Jednak w okolicach łydek producent zastosował specjalną szynę, do której można przykręcić różne rodzaje dodatkowych schowków i podstawek pod napoje. Sprytne i pożyteczne. Ale lepiej nie pytajcie ile kosztuje taki jeden, przykręcany schowek.
Same wnętrze jest ładne, kolorowe i tandetne, za dopłatą można było sobie nawet kupić zjawiskowy, panoramiczny dach i dwa dodatkowe zegary. Oczywiście dziwne jak całe auto - na szypułkach. Brakuje tylko w tym wszystkim trochę logiki. W drzwiach nie ma zamków, gdy akumulator wysiądzie, trzeba wchodzić do wozu przez bagażnik. Osobiście nie przepuściłbym takiej okazji i zrobiłbym telefonem komórkowym zdjęcie człowiekowi, który gramoli się w ten sposób do Smarta. Przynajmniej You Tube miałby kolejną zdobycz do kolekcji. Światła mijania? Włącza się je tak, jak w większości włoskich aut – kręcąc końcówką lewej dźwigni przy kierownicy. Problem w tym, że gdy w tym aucie przekręci się ją do oporu, to prócz świateł mijania włącza się jeszcze tylne światło przeciwmgłowe… Dziwne. I głupie zarazem. A gdzie uruchamia się przednie? Każdy zacznie pewnie szukać przycisku w okolicach lewej kratki od wentylacji, ale tam prócz półki na pomidora i regulatora wysokości świateł mijania nic nie ma. Przycisk został przeniesiony w okolice radia, które swoją drogą w standardzie nie ma odtwarzacza CD. Kasetowego również… Pozostaje jeszcze kwestia wycieraczek. Czasem chce się zetrzeć z szyby ptasi kałomocz albo jakiegoś owada – w tym celu zwykle naciska się prawą dźwignię przy kierownicy w dół lub w górę, a wycieraczki wykonują tylko 1 cykl. Ale nie w Smarcie, bo tu nie ma czegoś takiego. Mogą one pracować wyłącznie ciągle, albo pracą przerywaną. Mimo tego w aucie nie zabrakło wielu sprytnych patentów.
Konsola zwrócona w stronę kierowcy. Szyby bez ramek. Stacyjka umieszczona pomiędzy fotelami. Tylna klapa przedzielona na pół – można otworzyć samą szybę i wrzucić torby z zakupami, albo odchylić dodatkowo jeszcze jej dolną część, gdy przyjdzie załadować coś większego. Bagażnik i ładowność MC01 są co prawda marne, ale fotel pasażera mimo wszystko składa się na płasko, dzięki czemu z tego auta da się zrobić małą bagażówkę. A gdy znudzi się kolor nadwozia, wystarczy podjechać do serwisu Mercedesa i… go po prostu zmienić! Za słone pieniądze oczywiście. Wszystkie plastikowe elementy rozpięte na poszyciu są wymienne. Gdyby tak to podsumować i przedstawić na tle miejskiej dżungli, to okaże się, że Smart jest lepszy od przeciętnego auta, bo przy delikatnej jeździe pali w mieście tyle co nic. Jest też lepszy od skutera, bo można nim jeździć w zimie. Do tego jest nawet przyjemniejszy od komunikacji miejskiej, bo wygodniej się go używa, a i tak zaparkuje dosłownie wszędzie. Ale wszystko się zmienia, gdy okaże się jak bardzo Swatch i Mercedes cięli koszty na tym samochodzie.
Utrzymanie Smarta potrafi pochłonąć majątek. Zawieszenie w ogóle nie radzi sobie na naszych drogach i bardzo szybko się zużywa – od łączników stabilizatora, po amortyzatory i wahacze. Druga kwestia dotyczy silników. Napędzane są co prawda łańcuchami rozrządu, ale nietrwałymi. Do tego wszystkie jednostki są doładowane, dlatego trzeba mieć na uwadze wymianę zużytej turbosprężarki za około 1,5 tys. zł. W dieslu – również wtryskiwaczy. Same silniki bardzo często zużywają olej i to w tak dużych ilościach, że najlepiej sprawdzać jego poziom raz w tygodniu. Poza tym marnują go w jeszcze jeden sposób – ciekną. Podobnie jak skrzynia biegów, która dodatkowo przy około 130 tys. km prawdopodobnie będzie wymagała wymiany sprzęgła. Ale i tak najgorsza jest kwestia silnika benzynowego. Mam kilku znajomych, którzy mieli Smarta. Istotny jest tu czas przeszły w słowie „mieli”. Wszyscy narzekali na silnik – że się zepsuł. Cóż, brzmi niegroźnie, to zupełnie tak, jakby powiedzieć: "zadrapałem się w palec, ale dałem oblizać rankę mojemu psu i już jest cudownie". Jednak w praktyce jednostka benzynowa ma fabryczny defekt w trzecim cylindrze i przy około 100 tys. km praktycznie zawsze wymaga remontu. To nie jest drobna ranka na palcu. To obcięta ręka. Cena? Bagatela 3 tys. zł… Pierwsze egzemplarze uczestniczyły dodatkowo w akcjach naprawczych zawieszenia i stukającej kolumny kierowniczej, ale to są akurat choroby wieku dziecięcego – można to wybaczyć. Z kolei skorodowany układ wydechowy jest efektem miejskiej jazdy na krótkich odcinkach. Też jest drogi… Mimo wszystko gdyby pogodzić się z częstymi wymianami elementów zawieszenia, remontem silnika i usterkami jego osprzętu, to okaże się, że ciężko znaleźć drugie tak przemyślane, miejskie auto.
Jednostek napędowych jest kilka, wszystkie niewiele większe od silników z kosiarek rotacyjnych. Diesel CDI ma 0.8l a motor benzynowy – 0.6l (później jeszcze 0.7l). Motor wysokoprężny jest dość trwały i stanowi dobry wybór, z kolei benzynowy - ten potrafi być największą wadą i zarazem największą zaletą tego samochodu. W wersji 55-konnej radzi sobie z lekką konstrukcją tak dobrze, że inni kierowcy wyprzedzani nagle przez Smarta w mieście zaczynają się wręcz krztusić ze zdziwienia. Ma tylko 3 cylindry, dlatego wszystko w środku telepie się jak budynki, przy których władze wykonują remont drogi, ale i tak ciężko się w nim do czegoś jeszcze przyczepić. Początkowo po wciśnięciu pedału gazu nie dzieje się totalnie nic. I to tak bardzo „nic”, że tym autem niestety nie można nawet wyskoczyć z drogi podporządkowanej tak, żeby dynamicznie wtopić się w kolumnę jadących aut. A szkoda, bo w zatłoczonym mieście to często konieczność. Jednak, gdy tylko motor trochę się rozkręci, a turbosprężarka zacznie ładować powietrze do silnika, to moc pojawia się dosłownie znikąd, auto strzela do przodu, pasażer krzyczy, kierowca nie wie co jest grane, a piesi rozbiegają się na „pasach”. Świetną dynamikę zachowuje do około 70-80km/h – potem jest już gorzej, ale w mieście i tak przecież szybciej się nie jeździ. Temperament jednostki znacznie usypia za to skrzynia biegów. Ma 6 przełożeń, jest manualna, ale za to zautomatyzowana, czyli nie trzeba wciskać pedału sprzęgła, bo go po prostu nie ma. Mało tego – nie trzeba też wciskać pedału hamulca podczas postoju jak w zwykłych automatach, bo auto samo stoi posłusznie w miejscu. W mieście to świetna sprawa. W bogatszych wersjach skrzynia posiada też tryb w pełni automatycznej zmiany biegów. Problem tylko w tym, że za każdym razem przełożenia zmienia tak wolno, że momentami można rozszerzyć swoją kreatywność, bo nowe, wyszukane przekleństwa tak szybko same przychodzą do głowy. Do tego czasem źle odczytuje zamiary kierowcy i nie trafia w odpowiedni bieg. Na koniec zostaje jeszcze kwestia zawieszenia. Czy jest twarde? Hmmm… nie. Jest cholernie twarde, tak naprawdę mogłoby go wcale nie być, różnicy nikt by nie zauważył. Niestety tylko w ten sposób można było poprawić prowadzenie samochodu. Mimo to na łukach lepiej uważać – wąskie przednie koła plus lekki przód, ciężki tył i kilkadziesiąt km/h na liczniku potrafią całkiem skutecznie przybliżyć niebo do ziemi. Albo piekło – zależy od człowieka. Ten samochód nie skręca przy większych prędkościach, jestem ciekawy jak zachowuje się w zimie. Rozsądnie eksploatowany Smart jest jednak dość przewidywalny na drodze – bogatsze wersje miały ESP, a układ kierowniczy okazuje się dość precyzyjny, pomimo specyficznego zestopniowania, bo żadna wersja nie ma wspomagania. Bez sensu? Niekoniecznie. Po pierwsze – nie jest w ogóle tu potrzebne. Po drugie – wtedy stosowano zwykle układ hydrauliczny, który jest duży, a w Smarcie nie ma zbyt wiele wolnej przestrzeni. I po trzecie – energochłonna pompa wspomagania mogłaby dobić malutki silniczek.
Dwa fotele, silnik z tyłu, napęd „na tył”, turbosprężarka, sportowa charakterystyka zawieszenia… a mimo to auto pasujące do tego opisu ma tyle wspólnego ze sportem, co Karol Strasburger z dobrymi dowcipami. Hayek’owi udało się – na rynku nie ma lepszego wozu do miasta. I jeszcze przez długi czas pewnie nie będzie. Jest w tym wszystkim jednak jeden haczyk – kiedyś MC01 był drogi w zakupie, a teraz - w eksploatacji. Ktoś kiedyś powiedział, że to jest auto dla snobów. Może i tak, bo na pewno nie jest dla każdego - tu prawdziwa "zabawa" zaczyna się dopiero po zakupie. Zresztą wystarczy wziąć pod lupę choćby egzemplarz ze zdjęć. Zgadnijcie gdzie teraz stoi - pod domem, czy w warsztacie...?