Lexus SC430 - klękajcie narody
Gdyby każdy był taki sam to świat byłby zbyt przewidywalny. Dlatego nie wszyscy chcą co rano wsiadać do swojego kilkunastoletniego auta kompaktowego, który często budzi podobne odczucia do wiadra bigosu. Nie wszyscy chcą też przemieszczać się bezpłciowo z punktu A do B i patrzeć na plastikowe wykończenie wnętrza w kolorze asfaltu. Inna kwestia, że znowu nie wszyscy mają pieniądze, żeby sobie na to pozwolić. Ale jak już je mają...
... to wybór pada na markę Premium. Tylko, że pokazanie się światu w limuzynie czasem jest zbyt banalne, dlatego każdy szanujący się producent z najwyższej półki ma w swojej ofercie coś specjalnego. Lexus też. Teoretycznie ta marka jest tylko Toyotą, nad którą pracowali inżynierowie i designerzy z większą pensją. Teoretycznie. Bo w praktyce czasami można mieć wątpliwości, czy tymi firmami oby na pewno zarządza ten sam, skośnooki facet.
SC – na papierze te literki wyglądają tak bezpłciowo, że już bardziej chyba się nie da. Ale wszystko się zmienia, gdy zobaczy się je przyklejone na samochodzie, do którego należą. Lexus SC430 – wizytówka marki, która została stworzona dla tych, którzy gardzą limuzyną LS, bo jest zbyt mało wyszukana. To obrzydliwie luksusowy kabriolet, który przekształca się w pełnowartościowe coupe za dotknięciem jednego przycisku – dach jest metalowy i przez to odporny na idiotów, którzy rozcinają parciane poszycia nożami po imprezach. Samochód co prawda nie jest już oferowany w sprzedaży na naszym rynku, ale i tak jest esencją tego, jaki Lexus chce być. Czyli właściwie jaki?
Design... można powiedzieć, że jest taki, jak literki „SC”. Mdły. Ale przez to zarazem tak dyskretny i subtelny, że prawie doskonały. W tym aucie po prostu nie ma się do czego przyczepić, bo każda linia sprawia takie wrażenie, jakby cały sztab japończyków siedział nad nią miesiąc, by na koniec stwierdzić, że coś jest z nią nie tak i trzeba wymyślić jakąś inną. Projektem nadwozia kierował Yasushi Nakagawe – u nas jego imię i nazwisko brzmi jak nazwa gatunkowa jakiejś trującej ryby, ale w rzeczywistości facet był niezłym wizjonerem, który konkretnie podszedł do sprawy. Kazał nawet wyjechać swojemu zespołowi projektowemu na Lazurowe Wybrzeże, żeby ten zainspirował się tamtejszą architekturą i stworzył kabriolet przypominający jacht. Ciekawe, czy Nakagawe za wszystko też zapłacił. Tak czy owak udało się stworzyć ponadczasowe dzieło sztuki. Można się co prawda przyczepić do tego, że garbaty tył przy zamkniętym dachu wygląda jak odwłok modliszki albo, że w tym wszystkim brakuje odrobiny pieprzu ale w sumie po co, skoro całość i tak idealnie ze sobą współgra? SC to obraz Lexusa – on chce przyciągać dyskrecją i smakiem, a nie fajerwerkami. Chromowane wstawki na lusterkach, delikatna ramka wokół klamek, końcówki układu wydechowego przycięte pod kształt zderzaka i dyskretny spoiler... do tego wszystkiego nie pasuje tylko paskudna, ogromna, rozkładana antena od radia, która może wydłubać oczy przechodniom wychylającym się z chodnika, by sprawdzić co to za samochód. Auto projektowali znawcy sztuki designerskiej, a antenę – dziecko z wadą wzroku. A że pewnie było synem prezesa, to całość przeszła. Jeszcze ciekawsze jest za to wnętrze.
Naprawdę lubię kabinę tego auta, a jeszcze bardziej bym ją polubił, gdyby w fotelu obok usiadł ekolog. Po prostu jestem ciekaw, co by zrobił – obstawiam, że zacząłby słyszeć głosy i uciekł. W tym aucie po prostu ciężko jest znaleźć element, który nie jest pokryty skórą. Do tego tak miłą w dotyku, że aż strach pomyśleć, co to właściwie za zwierzę. Szukałem nawet jakiś elementów, które nie są nią obszyte i znalazłem! To panel ciągnący się wzdłuż kabiny – został wykonany z polerowanego drewna... Najbardziej tandetna wydaje się być konsola centralna wykonana ze srebrnego plastiku oraz podszybie, chociaż w tym przypadku słowo „tandeta” i tak wygląda dziwnie – wszystkie materiały są świetne. Nie obyło się też bez ciekawych smaczków – w nocy deska rozdzielcza ma delikatny, niebieski kolor. Swoją drogą temat oświetlenia w tym aucie to oddzielna historia – nawet pasy bezpieczeństwa są podświetlone, by łatwiej można było je zapiąć... Przesada? Tak, ale co z tego! A takich szczegółów jest więcej – zagłówki mają z tyłu małe osłony z logo Lexusa, na których na upartego można powiesić marynarkę, a po muśnięciu jednego z przycisków otwiera się drewniany panel pomiędzy centralnymi kratkami wentylacji, by z powstałej dziury mógł majestatycznie wyjechać wielki, dotykowy ekran... To też jest przesada – ale jaka przyjemna. W przeciwieństwie do obsługi systemu, który w nim zainstalowany i przyjemny już nie jest.
Nie potrafię tylko zrozumieć jednego – po co z tyłu jest kanapa? Jest wyprofilowana na dwie osoby, ma nawet pasy bezpieczeństwa, a to sugeruje, że ktoś może tam usiąść. Problem polega tylko na tym, że brakuje na niej miejsca na nogi i głowę. Chociaż nie, brakuje to złe słowo – wcale go tam nie ma. Nawet montaż fotelika jest na niej utrudniony, dlatego sprawdzi się wyłącznie w przypadku osób do 1m wysokości, które mogą jeździć przypięci bezpośrednio pasami. A najlepsze jest to, że jest ktoś taki – dwa, 20-kilogramowe borsuki. Dlatego dzięki SC430 nareszcie każdy może zabierać je ze sobą. A jak ich nie ma? Cóż, to może wrzucić tam torbę, chociaż w tym przypadku wystarczyłaby tylko zwykła półka, a nie kanapa obita aksamitną skórą z gatunku zagrożonego wyginięciem. Sam bagażnik zresztą też jest spory – co prawda jego powierzchnia przypomina Himalaje, bo jest tak nieregularna, ale spokojnie zmieszczą się w nim dwie, ogromne walizki i zostanie jeszcze trochę miejsca na torbę z Yorkiem. Gorzej, gdy otworzy się dach, bo ten chowa się w kufrze, a mały nie jest. Wtedy miejsca zostanie już tylko na torbę z Yorkiem. Najważniejsze jest jednak to, że z przodu jest wygodnie. Fotele mają co prawda beznadziejne podparcie boczne, ale za to są rozkosznie wygodnie, miejsca na nogi i głowę wystarczy nawet wysokim osobom, a wyciszenie kabiny jest wręcz kosmiczne – nie słychać nic, nawet silnika, dopóki nie wkręci się go na czerwone pole obrotomierza. Swoją drogą o odpowiednie walory akustyczne ulubionych piosenek dba nieziemski system Mark&Levison. To nie jest zwykły radioodtwarzacz. To cała sala koncertowa zamknięta w małym pudełku z przyciskami. I nie trzeba płacić za wstęp – wystarczy kupić jednorazowo Lexusa SC430. System jest nawet wyposażony w procesor, który reaguje na wszystko, włącznie z otworzeniem dachu, odpowiednio zmieniając całą akustykę. A jak ten samochód radzi sobie na drodze?
Cóż – to nie jest auto do zrywnej jazdy. Ba – można nawet powiedzieć, że to nie jest auto dla przeciętnego Europejczyka, tylko dla Amerykanina, bo zdecydowanie woli jeździć prosto i nie za szybko. Zawieszenie jest komfortowe i miękkie, w zakrętach nie radzi sobie idealnie, a tak się składa, że w Polsce trochę ich mamy. Za to świetnie wybiera większość nierówności, których u nas jest jeszcze więcej niż zakrętów. Zresztą podobnie jest z układem kierowniczym – pracuje przyjemnie i lekko, a przez to właściwie nie wiadomo, co dzieje się z przednimi kołami i momentami ciężko wyczuć samochód. Plus jest taki, że komfort podróży jest wręcz znakomity. A minus? Że cwaniak w BMW Serii 6 wyprzedzi was na zakręcie i na do widzenia pokaże gest Kozakiewicza. Nie będzie tylko pewnie świadomy na jakiego buraka według opinii publicznej wygląda w tym aucie. W przeciwieństwie do kierowcy Lexusa – w tym samochodzie każdy ma klasę.
Lexus ma tylko jedną jednostkę napędową – widlastą, benzynową „ósemkę”, która w standardowej wersji z 4.3l osiąga 286KM. Czyli sporo mniej od klasowej konkurencji z motorami o podobnej pojemności. Jaki dźwięk ma ten silnik? Cóż – nie wiadomo, bo go nie słychać. A szkoda, bo z „gazem” wciśniętym do oporu układ wydechowy wydaje taki dźwięk, że na fotelu kierowcy można się dosłownie zmoczyć. Ma jednak jedną, zasadniczą wadę – nie można go podgłosić… Po blisko 300KM wypadałoby spodziewać się sporo i faktycznie auto zdrowo rwie do przodu od najniższych obrotów oraz płynnie rozwija moc dzięki zmiennym fazom rozrządu. Pełne możliwości rozwija jednak w drugiej połowie obrotomierza i jak już ten cały zachwyt trochę się ustabilizuje, to… okaże się, że SC wcale nie jest taki szybki. Maksymalnie 250km/h – owszem, to sporo. Ale około 6.4s do pierwszej „setki”? Cóż – kompaktowy Ford Focus ST ma podobne osiągi, a więc to nic specjalnego. Szkopuł tkwi w masie Lexusa – to cabrio waży blisko 2 tony! A to nie wszystko – 6-biegowy automat ma przydługie przełożenia, które zmienia z takimi emocjami, że w przerwie można obejrzeć jeden sezon „Gotowych na wszystko”. Kiepsko.
Aż się prosi, żeby porównać SC430 do Mercedesa SL, albo właśnie BMW Serii 6. Ale tego nie zrobię. Dlaczego? Bo SC ma „gdzieś” swoją konkurencję. Niemcy inwestują w kampanie promocyjne swoich modeli, oferują wiele jednostek napędowych i bacznie obserwują rynek. Dzięki temu każdy bardziej zorientowany wie jak wygląda zarówno współczesny SL, jak i Seria 6. A gdyby podejść do takiego człowieka i zapytać się: „Co wiesz o SC430?”. Co taki ktoś by odpowiedział? „Eeee… to jakaś zaginiona galaktyka?”. Ten samochód wcale nie chce być najlepszy i nie jest – są bardziej dopracowane kabriolety w klasie. SC to tylko taka wizytówka Lexusa, pokaz jego możliwości i podejścia do tworzenia aut. Ale mimo wszystko jego największą zaletą jest to, że po prostu jest.
Niniejszy artykuł powstał dzięki uprzejmości firmy TopCar, która użyczyła auto ze swojej aktualnej oferty do testu i sesji zdjęciowej
http://topcarwroclaw.otomoto.pl/
ul. Królewiecka 70
54-117 Wrocław
e-mail: top-car@neo.pl
tel: 71 799 85 00