Klasa B - czy to jeszcze Mercedes?
Mercedes chcąc nie chcąc jest gwiazdą na motoryzacyjnym rynku. I to zarówno dosłownie jak i w przenośni. Przez dziesiątki lat wypracował sobie taką pozycję, że stał się czymś w rodzaju samochodowego boga, w którym każdy wygląda jak milion euro. Dlatego fani marki chcieli oskalpować człowieka, który wymyślił model 190 w latach 80'- był za mało luksusowy. Ciekawe, co by dzisiaj powiedzieli na Klasę A, która nawet nie wygląda jak Mercedes, albo Klasę B - której sam producent nie potrafi przyporządkować do żadnego segmentu? No właśnie, Klasa B z rynku wtórnego, może to jest jakaś myśl?
Fakt, pomysł nie jest głupi z dwóch względów. Po pierwsze – nowy Mercedes Klasy B kosztuje w salonie około 100 tys. złotych. Sporo jak na samochód niewiele większy od lodówko-zamrażarki, do której jest zresztą podobny. Po drugie – w tej cenie wcale nie jest wyposażony lepiej od przeciętnej limuzyny sprzed 20 lat. A za sporo mniejsze pieniądze można mieć nieźle skonfigurowany, używany egzemplarz z Zachodu. Pytanie tylko, czy w ogóle jest sens kupować Mercedesa, który nie wygląda jak Mercedes?
Czasem nie wystarczy być zatwardziałym tradycjonalistą. Niektórzy znaleźli nawet trafne określenie na taki stan umysłu – strup. Mercedes nie chciał być strupem, dlatego przemógł się i wypuścił Klasę A, która miała być ukłonem w stronę ludzi niekolekcjonujących sztabek złota w piwnicy. Klasa B jest rozwinięciem tego pomysłu. Ma antytradycyjny wygląd, antytradycyjną budowę i nie podoba się osobomom, które pamiętają Mercedesy sprzed 30 lat. A co na jej temat uważa sam producent? W sumie ciężko sprecyzować jego poglądy jednym zdaniem. SUV? Nie! Van? Nie! Kompakt? Nie! Kabriolet? Nie! To może karmnik dla ptaków? Nie! Mniej więcej tak brzmią odpowiedzi Mercedesa na próbę umieszczenia tego niedużego auta w którymś z segmentów. Ta marka utrzymuje po prostu wersję, że to jest zupełnie nowa klasa samochodu. No tak, w ten sposób najłatwiej odpowiedzieć i zbyć natrętów z prasy, ale w sumie jest w tym sporo racji. Auto ma wymiary samochodu kompaktowego, choć jego rozstaw osi sugeruje zupełnie co innego. Z kolei nadwozie tego wozu to jednobryłowy, ociosany kloc. Fakt faktem można doszukać się w nim wielu smacznych elementów, ale całość i tak nie powala. Zastosowano też rozwiązania, których na pierwszy rzut oka nie widać. Płyta podłogowa pochodzi z Klasy A. Została nieco wydłużona, ale jej specyficzna budowa pozostała. Można ją porównać do kanapki z Fast fooda – ma warstwową konstrukcję i jest pusta w środku. Podczas wypadku w tą wolną przestrzeń ma się wsunąć silnik wraz ze skrzynią biegów – pomysłowe. I zarazem dziwne. Takie rozwiązanie odczuwalnie odbija się we wnętrzu auta.
Podłoga ma grubość Chińskiego Muru, dlatego można się dowartościować – z miejsca kierowcy na większość osób patrzy się bardziej z góry niż z dołu. Ale to głupia zaleta – ważniejsze jest to, że widoczność jest lepsza niż w zwykłym aucie, a nadwozie sztywniejsze, dzięki czemu Klasa B trochę lepiej znosi jazdę choćby w koleinach. A jaki klimat panuje w kabinie? Retro pomieszany z nowoczesnością – podszybie jest tak krótkie, że można sobie wytrzeć nos o szybę czołową, deska rozdzielcza została zaprojektowana intuicyjnie, zegary wydają się być żywcem ściągnięte z ubiegłego wieku, a konsola może i jest trochę przeładowana przyciskami, ale przy Peugeot 407 i tak wymięka. Plusem tych wszystkich włączników jest za to ich rozmiar – można je wygodnie obsługiwać nawet w rękawicach bokserskich. O tym, że to jest Mercedes mówi emblemat przed oczami, tylko jedna, wykrzywiona dźwignia za kierownicą i niezłe wykończenie. Zarówno do materiałów jak i ich spasowania ciężko się przeczepić, powierzchnia szyb też robi wrażenie, ale za to tylne słupki są tak potężne, że jakby mogły, to najchętniej zasłoniłyby przed słońcem nawet Tatry. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że projektantom nie chodziło w tym aucie o to, żeby każdy, kto do niego wsiądzie poczuł się jak władca Olimpu i spoglądał przez szybę na innych ludzi z pogardą i głupawym uśmieszkiem. Ba – są nawet na to dowody.
To auto ma być przede wszystkim praktyczne. Z tyłu jest tyle miejsca, że można tam grać w tenisa ziemnego. Teoretycznie nic w tym dziwnego, ale tak dużą przestrzeń zapewniają zwykle auta o co najmniej dwie klasy wyższe. A Klasa B ma zaledwie 4,37m, a nie 5. Jednak to nie koniec dobrego. Oparcia tylnych siedzeń składają się tak łatwo, że praktycznie wystarczy na nie spojrzeć, a kufer powiększa się ze sporych 544l do jeszcze większych 2245l. Do tego podłoga jest zupełnie płaska. Najlepsze jest to, że tylne miejsca można zupełnie zdemontować, a podłoga... będzie dalej płaska. Czary? Prawie – poziom bagażnika jest o dziwo regulowany. Praktyczność podkreśla parę schowków oraz fotel pasażera, który podobnie ja tylne miejsca, też można wyciągnąć z auta. To głupio zabrzmi, ale w takiej konfiguracji kierowca będzie w sumie jedynym organizmem z gatunku Homo sapiens z własnym miejscem siedzącym w tym aucie – powstała po wyjęciu foteli przestrzeń jest tak duża, że z powodzeniem zamiast pasażerów będzie się dało przewieźć gromadę warchlaków. No właśnie, co do przewożenia, czy to auto radzi sobie na drodze?
No cóż – nie. Mercedes był dumny z tego, że zastosował w Klasie B paraboliczną tylną oś, ale jej zbawiennego wpływu na komfort jazdy i tak nie czuć. Auto jest dość wąskie i wysokie, dlatego zawieszenie zestrojono po prostu twardo. Chociaż z drugiej strony lepsze to niż dachowanie. Nad układem kierowniczym też ktoś przysnął – przy wyższych prędkościach człowiek zaczyna się nawet zastanawiać, czy kierownica ma w ogóle połączenie z kołami. Na szczęście zastosowane silniki szału nie robią, dlatego precyzję prowadzenia na upartego da się przełknąć, bo tym autem szybko się nie jeździ. Diesel CDI ma 2.0l pojemności i dwie moce – w B180 109KM, a w B200 140KM. Na zimno jego dźwięk jest paskudny, ale po rozgrzaniu znacznie cichnie i we wnętrzu robi się przyjemnie. Czy 109KM to dużo? Nie, ale w tym aucie wystarcza do tego, żeby nie kląć podczas jazdy. Wybrednych zadowoli mocniejszy wariant, który jeździ naprawdę żwawo. Wśród jednostek benzynowych wybór jest już znacznie większy. Dwie podstawowe wersje, B160 oraz B180, mają odpowiednio 95 i 116KM. Obie są dostępne w ekologicznym wydaniu Mercedesa o nazwie BlueEfficiency z systemem Start&Stop, który automatycznie włącza i wyłącza silnik np. podczas jazdy w korku i łechta ego ekologom. Tej słabszej wersji wolę nie komentować, ale za to mocniejsza sprawdzi się na co dzień, choć trzeba przyznać, że lubi wysokie obroty. Wtedy wzrasta spalanie, ale producent znalazł na to lekarstwo – w Klasie B można mieć fabryczną instalację na gaz ziemny, czyli dokładnie ten, na którym co niedzielę smaży się schab na obiad. Wersja B200 ma już 136KM i występuje również w konfiguracji z doładowaniem – wtedy moc wzrasta do 193KM, a auto momentami przestaje być zabawne, bo staje się przerażające.
Czy Mercedes ośmiesza się wprowadzając na rynek wozy w stylu Klasy B? Nie, bo nie wszyscy chodzą po domu w marynarkach i nie wszyscy chcą się głupawo uśmiechać do innych zza okna czarnej limuzyny. Na świecie są też przecież ludzie praktyczni, których nie interesuje fakt, że auto wygląda jak butla z gazem – ważne, że w razie czego można załadować do niego zawartość małej kawalerki. I wtedy to właśnie oni będą się głupawo uśmiechać do osób z limuzyn, którzy nie zmieszczą w nich prawie nic. Tylko czy Klasa B jest jeszcze Mercedesem? Wbrew pozorom tak, globalizacja wymusiła po prostu zmianę charakteru, ale dźwięk zamknięcia drzwi dalej jest niezły.