Cadillac SRX - szczypta finezji
SUV'y są fajne. Można patrzeć na innych z góry, rzucać się w oczy podczas stania w korku, podbudować sobie ego, a w razie czego spakować cały dom do bagażnika i zniknąć z kraju. No i ten komfort jazdy mimo naszych dróg z kraterami. SUV'y kupuje się jednak również po to, żeby pokazać innym, że ma się "to coś". A coraz trudniej to osiągnąć, bo Mercedesów ML, BMW X5 czy nie daj Boże Audi Q7 jeździ wszędzie pełno - bo kupują je ludzie bez finezji. Ci bardziej szaleni zaryzykują i wezmą coś zupełnie innego.
Co takiego? Amerykanina. Tak jak w USA europejskie wozy są egzotyczne, tak na Starym Kontynencie – amerykańskie. Cadillac zaczął myśleć o nas, Europejczykach, bo wiedział, że lubimy szpan, ale gdy widzimy na drodze coś w stylu Cadiego Escalade, albo Lincolna Navigatora, to wyciągamy z kieszenie fiolki z wodą święconą i zaczynamy nimi rzucać. Za dużo blachy, za dużo ton na drodze i nie ma gdzie tego zaparkować. Dlatego producent ostrożnie wszedł na nasz rynek z ofertą i nawet zaprojektował niedużego sedana – BLS. Mało tego – wóz nie kołysał się na naszych dziurach jak ponton na Atlantyku, dało się nim jeździć! Najlepsza była jednak kwestia SUV’ów. W USA od 2004 roku można było kupić sobie SRX – pseudoterenówkę, która pasuje do naszego kontynentu pod każdym względem oprócz spalania.
Nowy model jest tzw. Crossoverem. W skrócie można powiedzieć, że to taki facet, który wstaje rano i ubiera dres. Potem stwierdza, że jednak nie i przebiera się w garnitur, a na koniec nic mu nie pasuje i zakłada do marynarki buty wojskowe, rozpina 4 guziki w koszuli, na plecy naciąga plecak ze stelażem i idzie tak na miasto. Ten samochód po prostu nie wie czym chce być, ale ma to swoje dobre strony. To jeden z pierwszych, małych SUVów, które łączą sportową linię ze sporą przestrzenią, niezłymi osiągami i jako takimi możliwościami terenowymi. Ale są też wady – w żadnej z tych rzeczy SRX nie jest naprawdę dobry. Można kupić inne, 5-metrowe auto, które jest od niego przestronniejsze, jego zawieszenie zestrojono o niebo lepiej niż w Cadillacach poprzedniej generacji, ale gwałtowne ruchy przy wyższych prędkościach to i tak pierwszy stopień do spotkania z Bogiem, jego sylwetka jest tak sportowa, jak granie w „kosza" na Play Station, a żeby wybrać się nim w teren, trzeba być skończonym idiotą. Jednak to wszystko są tylko sytuacje krytyczne, przed którymi normalny człowiek nie styka się prawie wcale. A w monotonii codziennego użytkowania SRX spisuje się genialnie, z jednym drobnym wyjątkiem.
Jego silniki są antyeuropejskie, bo Amerykanie jeszcze nie doszli do tego, że jak dany model nie ma w ofercie diesla, a najmniejsza jednostka benzynowa ma więcej niż 3.0l pojemności – to na Starym Kontynencie takie auto jest złe. W SRX ci oszczędniejsi będą zmuszeni do zainteresowania się widlastą „szóstką" o pojemności 3.6l i mocy 264KM, a bardziej szaleni – widlastą „ósemką" 4.6l 324KM. Oba palą sporo. Ten pierwszy silnik jest trochę bardziej europejski, ale grzechem byłoby nie wsadzenie sporemu Amerykaninowi motoru V8 pod maskę. Tym bardziej, że ten jest całkiem ciekawy. To jednostka z serii Northstar, która u Cadillaca jest czymś w rodzaju złotego zęba wstawionego wśród całej reszty nadpsutych – taka szczypta luksusu. Silnik jest stary, bo oficjalnie zadebiutował w takich modelach jak Alante, Eldorado i Seville z 93’ – czyli dawno temu. Miał 295KM i znalazł się nawet w pierwszej dziesiątce najlepszych silników Ameryki Północnej. Do tego pokonał motory Mercedesa i BMW, bo wyciskał więcej mocy z litra pojemności i mniej palił. To, co się z nim działo potem, to już historia na inny artykuł. Przybierał na mocy, pojawiła się też jego mniejsza i słabsza wersja 4.0l. To jednak nie znaczy, że ten motor jest obecnie nieśmiertelnym cudem techniki. Zdarzają się przepalenia uszczelki pod głowicą, zbyt wysokie spalanie oleju i jego wycieki. Najlepsze jest jednak to, że w komorze spalania zbiera się zbyt duża ilość osadów węglowych i nawet sam producent zaleca okresowe czyszczenie silnika, żeby pewnego dnia się czasem nie zdziwić, że coś nie działa. Poza tym Northstar jest wykonany z aluminium, więc każde przegrzanie może oznaczać dla niego koniec dobrej zabawy pod maską SRX. A szkoda by było, bo porusza tym sporym autem z ogromną lekkością, szczególnie gdyby przymknąć oko na mułowaty automat – Bogu dzięki 5-, a nie 4-biegowy. Najsmutniejsze jest jednak jedno. Wchodzicie do samochodu, zamykacie drzwi, przekręcacie kluczyk. Cisza. Wysiadacie z auta, żeby sprawdzić, czy czasem coś nie siadło – cisza. Idziecie do tyłu, żeby sprawdzić, czy coś wylatuje z układu wydechowego – no, coś wylatuje. Ten silnik nie ma nic wspólnego z bulgoczącymi, amerykańskimi jednostkami, przy których połowa facetów potrafi się zmoczyć podczas wciskania „gazu" w podłogę. Ten motor jest tak bezszelestny, że aż nudny. Ale może o to właśnie chodzi w autach, które mają być luksusowe.
A o tym, że ten wóz jest luksusowy, świadczy jego wnętrze. Ta generacja SRX nie jest produkowana już od roku, ale i tak jest praktycznie nowym autem, a na tle wszystkich pozostałych wygląda wręcz kosmicznie. Może przewieźć nawet 7 osób, ale trzeba umieć wybrać – albo dwie „głowy" więcej niż zwykle, albo duża walizka w bagażniku. W ogóle w przypadku ostatniego rzędu siedzeń nie można za bardzo mówić o powalającym komforcie, choć w przypadku dwóch wcześniejszych już jak najbardziej tak. Poza tym pojęcie luksusu w SRX powiewa czymś w rodzaju atlantyckiej bryzy. Wszystko jest obite miękką skórą, fotele mają beznadziejne trzymanie boczne, ale są rozkosznie wygodne i ciężko znaleźć rzecz, która nie jest podpięta pod jakiś elektryczny silniczek. Mało tego – ciężko znaleźć też rzecz, która nie sprawia wrażenia, że myśli. Fotel kierowcy automatycznie ustawia się w ulubionym położeniu zaraz po odpaleniu auta, lusterko pasażera same opuszcza się, by pokazać, czy przypadkiem tylne koło z chromowaną felgą, która z czasem zaczyna się łuszczyć, nie ryje o krawężnik podczas cofania, drzwi ryglują się po wybraniu kierunku jazdy na automacie, a całe auto ciągle piszczy, brzęczy, zaświeca różne, dziwne kontrolki i udaje, że czegoś chce. To niesamowite, ale obok elektrycznie sterowanej kierownicy, nawet położenie pedałów można regulować za pomocą guzika. A to oznacza, że dosłownie każdy kierowca znajdzie idealną pozycję dla siebie. Pasażerowie mają już mniej przycisków, którymi mogą sobie popstrykać, ale ogromny, szklany dach po części to zrekompensuje. Oczywiście też jest sterowany w pełni elektrycznie, dlatego nie zdziwię się, gdy okaże się, że same złączki i kable ważą w tym aucie tyle, co przeciętna lodówka. Jest też parę ciekawych patentów. Konsola wygląda tak, jakby była przyspawana z innego samochodu, ale za to jest zwrócona w stronę kierowcy, pasy są umieszczone w oparciach foteli, a nie na słupku B, dlatego łatwo po nie sięgać, a bagażnik ma schowki pod podłogą.
Czar nieco pryska, gdy posiedzi się chwilę dłużej we wnętrzu. Materiały są wątpliwego pochodzenia, projekt deski rozdzielczej pamięta czasy rewolucji amerykańskiej, tu i ówdzie wystają niezamaskowane kable, a pod wszechobecnym pseudodrewnem widać taśmę dwustronną. Choć w tej tandecie niewątpliwym plusem jest system nagłośnienia BOSE o krystalicznej jakości. Ale taki jest urok tego auta. Z zewnątrz to pomieszanie różnych segmentów, a w środku – mix jakości. Jednak pewne jest jedno – ogolę się na łyso, gdy ujrzę kiedykolwiek na naszych ulicach dwa SRX’y stojące obok siebie na światłach. To plus. Ale jest też minus – facet z ML’a będzie siedział dokładnie 145mm wyżej, dlatego mimo wszystko będzie spoglądał na was z góry.
Niniejszy artykuł powstał dzięki uprzejmości firmy TopCar, która użyczyła auto ze swojej aktualnej oferty do testu i sesji zdjęciowej
http://topcarwroclaw.otomoto.pl
ul. Królewiecka 70
54-117 Wrocław
e-mail: top-car@neo.pl
tel: 71 799 85 00