Twist ze Swiftem
Gdyby samochody podzielić na te do tańca i do różańca, najmniejsze Suzuki zdecydowanie wylądowałoby w tej pierwszej grupie. Popisami na parkiecie uwodzi zarówno mężczyzn, jak i kobiety, i to bez względu na to, kto siedzi za jego kierownicą.
Dobrze, że tydzień ze Swiftem się skończył. Miałem już dosyć tych dwuznacznych spojrzeń, pokazywania kciuka w geście aprobaty i tajemniczych uśmieszków. Pal licho, gdy robiły to kobiety, ale kiedy jakiś facet w przerdzewiałym Oplu stawał obok mnie na skrzyżowaniu i gapił się, jakbym na czole miał wypisane „kawaler do wzięcia", szlag mnie trafiał. W końcu nie wytrzymałem i kierownicę Swifta oddałem w ręce kobiece, mając nadzieję, że na stołecznych ulicach wreszcie zapanuje spokój i harmonia. Oj, jak się myliłem... Dama nie mogła odpędzić się od gapiów obu płci. Z tą różnicą, że oczy męskiej części publiczności podziwiały, a damskiej – zazdrościły.
Hey, sexy lady...
Entuzjazm widowni nie powinien jednak dziwić, bo Swifcik prezentuje się naprawdę uroczo. Szczególnie w czerwieni, która dodaje mu seksapilu, żeby nie powiedzieć erotyzmu. Widać, że Japończycy nareszcie nauczyli się rysować bez użycia linijki. Do tej pory ich samochody były proste i nudne jak flaki z olejem, a teraz mogliby uczyć kunsztu projektowania nawet swoich kolegów z Europy.
Małe Suzuki kusi zgrabnymi kształtami i ślepiami zdającymi się prosić – no, nie bądź taki, wsiadaj i się ze mną zabaw. Niestety, każdy, kto ulegnie tym namowom, grubo się rozczaruje, bo po przekroczeniu progu drzwi Swift zmienia się nie do poznania. Fantazja stylistów momentalnie znika, a oczom ukazuje się klocek ociosany przez jaskiniowców i nazwany deską rozdzielczą. Jednym słowem – banalnie, nudno, a w dodatku smutno, bo czarno.
Te kiepskie wrażenia wzrokowe rekompensuje fakt, że wnętrze Suzuki poskładano porządnie i z całkiem niezłych plastików. Szczególnie spodobała mi się kierownica, która co prawda nie jest wykonana ze skóry, ale wygodnie i przyjemnie leży w dłoniach. No i ta obsługa! Z zamkniętymi oczami można zrobić wszystko – włączyć radio (a warto, bo gra przyjemnie), podkręcić temperaturę, otworzyć szybę czy wyregulować lusterka. Kobiety odnajdą się tu łatwiej niż we własnej torebce czy szafie z ciuchami. Ale powody do narzekań też będą miały, np. na trochę za ciężko pracujące pedały hamulca i sprzęgła.
Za to na wygodę i przestrzeń na przednich fotelach nie będzie narzekał absolutnie nikt. Obojętne, kto usiądzie za kierownicą: skromnej postury dama czy koszykarz na emeryturze, któremu się przytyło – każdy będzie zadowolony z ilości miejsca i komfortowej pozycji. Siedzenia nie męczą „czterech liter" i kręgosłupa nawet po dłuższych przejażdżkach (pod warunkiem że asfalt jest przyzwoitej jakości). Jedyne, do czego można się przyczepić, to brak poziomej regulacji kierownicy.
Dużo więcej minusów znajdą pasażerowie tylnej kanapy, a raczej kanapki. Miejsca nad głowami i na wysokości ramion będą mieli sporo, ale na nogi praktycznie w ogóle. No, chyba że z przodu usiądą prawdziwe mikrusy i mocno przytulą się do przedniej szyby. Rozmiarami nie imponuje także bagażnik – jego 213 l brzmi jak żart, ale żartem, niestety, nie jest, dlatego z szacunku do prawdziwych kufrów lepiej nazywać go schowkiem. Optymiści gotowi upchnąć w tę przestrzeń nawet pralkę będą zapewne bronili Swifta, używając argumentu, że to tylko miejski maluch i nie potrzebna mu paka jak w busie. Prawda jest jednak taka, że konkurenci Japończyka są silniejsi – i to o dobre kilkadziesiąt litrów.
Urwis
Czas sprawdzić, jak czerwone maleństwo radzi sobie na drodze. Zapalamy silniczek i... czy to aby na pewno diesel? Po 1,3-litrowej jednostce spodziewałem się zimnego, wręcz chamskiego klekotu, a tu proszę bardzo – nic nie warczy, nie szczeka, wszystko pracuje równo i, co najważniejsze, cicho. Dopiero kiedy wskazówka obrotomierza zbliża się do trójki, słychać, że w baku Suzuki znajduje się olej napędowy, a nie bezołowiówka. Na szczęście do tej trójki wskazówka będzie docierała wyjątkowo rzadko, bo silniczek jest tak elastyczny, że można go kręcić do zaledwie 2,5 tys. obrotów na minutę. Do tego wcale nie jest ospały, jak można by sądzić po cyfrach. 70 rączych rumaków może nie uczyni ze Swifta mistrza sprintu spod świateł, ale nie pozwoli też nazywać go zawalidrogą. Żwawo ciągną małe autko do przodu, a do tego zaspokajają się baaardzo skromną ilością motoryzacyjnego owsa zwanego ON.
Tutaj muszę wspomnieć mojego ojca słynącego w całym mieście (dla jego spokoju nie powiem w którym) z iście szkockiej umiejętności oszczędzania paliwa. Na co dzień jeździ BMW 525d, które jeszcze nigdy nie spaliło mu w trasie więcej niż 5,5 l na setkę. W Suzuki zszedł do 5 l, tyle że „szalejąc" po centrum – i to w godzinach szczytu. Przy takim tempie zbiornik paliwa wystarczyłby mu na przejechanie 700 km. Cóż... najwyraźniej Suzuki postanowiło szanować, docenić, wręcz hołubić sknerusów i jednocześnie narazić się właścicielom stacji benzynowych.
Ja za sknerusa się nie uważam, więc z utęsknieniem czekam na zapowiadaną od dawna wersję ze znaczkiem GTI. Dzięki 125 kucykom drzemiącym pod jej maską Swift stanie się wreszcie tym, czym być powinien już od dawna – dawcą adrenaliny i dobrej zabawy. Przedsmak wrażeń czuć już w zawieszeniu testowanego diesla – bliżej mu do kategorii „sport" niż „komfort", choć skłamałbym gdybym powiedział, że jest twarde. Roztrzęsieni po przejażdżce polskimi drogami na pewno nie będziemy.
Szczególnie Swift spodoba się mężczyznom z żyłką sportowca, bo obudzi w nich ambicje. Za zadanie postawią sobie ominąć każdą wyrwę w asfalcie, co w przypadku polskich szlaków drogowych oznacza równie wyczerpujący, co efektowny slalom gigant. A do takich potańcówek Suzuki nadaje się doskonale – jak rzadko który maluch potrafi przyjemnie zarzucić tyłem i jest przy tym przewidywalny. Z drugiej strony autu trochę brakuje pewności siebie, więc lepiej, by miało partnera, który zdecydowanie poprowadzi je po parkiecie. Tanecznie rzecz ujmując – w powolnym walcu może prowadzić kobieta, ale podczas twista za sterami powinien usiąść mężczyzna.
Cena Czyni Cuda
Taniec z cudowną kobietą jest rzeczą niezapomnianą i bezcenną (nawet gdy się trochę poobijamy). Niektórzy mężczyźni gotowi byliby oddać wszystko, żeby jeszcze choć raz znaleźć się w jej objęciach. Aby pójść w tango ze Swiftem DDiS, potrzeba znacznie mniej, bo tylko 53-54 tys. zł. Mniej więcej tyle będzie kosztowała najbogatsza wersja GS, która wjedzie do salonów wczesną jesienią tego roku. Biorąc pod uwagę fakt, że auto jest „wypasione" (ma w seryjnym wyposażeniu klimatyzację, radio CD ze sterowaniem w kierownicy, a nawet 15-calowe aluminiowe felgi), pewnie znajdzie się wielu amatorów chętnych zaprosić je do tańca. I oczywiście zażyczą sobie, aby ich dama nosiła się na czerwono. Wtedy wzbudzi pożądanie wszędzie, gdzie się pojawi...
Kwestionariusz osobowy – Suzuki Swift 1.3 DDiS GS
- obywatelstwo: japońskie
- wiek: produkowany od 2005 roku
Wymiary
- długość - 3695 mm
- szerokość - 1690 mm
- wysokość - 1500 mm
- rozstaw osi - 2380 mm
- pojemność bagażnika: 213 l
- pojemność zbiornika paliwa: 45 l
Serce
- silnik wysokoprężny o pojemności 1248 cm sześc.
- 4 cylindry, 16 zaworów
Tężyzna fizyczna
- moc: 69 KM przy 4000 obr./min
- maksymalny moment obrotowy: 170 Nm przy 2000 obr./min
- napęd: na koła przednie
- skrzynia biegów: ręczna, 5-stopniowa
Zajęcia na bieżni
- sprint 0-100 km/godz. - 14,2 s
- prędkość maks. - 164 km/godz. (ograniczona elektronicznie)
Apetyt
- miasto - 5,7 l/100 km
- trasa - 4 l/100 km
Stan majątkowy
- ABS z EBD, 6 poduszek powietrznych, klimatyzacja manualna, elektryczne szyby i lusterka, radio CD ze sterowaniem na kierownicy, 6 głośników, elektryczne wspomaganie kierownicy, centralny zamek z pilotem, aluminiowe felgi 15"
Wartość
- ok. 52-53 tys. zł (w sprzedaży po wakacjach)