Toyota Eco Challenge, czyli Prius w naturze
Zwykle nie bawię się w rajdy o kropelce, bo nie tylko nogę mam ciężką, a w tym wypadku waga zawsze ma duże znaczenie. Zaproszenie Toyoty przewidywało jednak dla wszystkich nagrodę pocieszenia, w postaci spokojnego popołudnia nad malowniczym jeziorem na Mazurach, więc długo się nie zastanawiałem. Pal diabli spalanie - wybierajmy opalanie!
Wyruszyliśmy z siedziby Toyoty na Konstruktorskiej w Warszawie. Pierwszy etap nie był przyjemny, bo to typowe skakanie między ulicznymi światłami czy pełzanie w miejskich korkach. Z drugiej strony to przecież naturalne środowisko tych aut. Po to mają silnik elektryczny, pracujący samodzielnie przy niewielkich szybkościach, po to systemy odzyskiwania energii podczas hamowania.
Kiedy ruszamy, samochód korzysta z silnika elektrycznego, przynajmniej dopóki nie wciśniemy pedału przyspieszenia na tyle mocno, żeby poderwać auto to dynamicznego przyspieszenia, dopóki nie przekroczymy prędkości 50 km/h (w praktyce silnik spalinowy włączał się kiedy na prędkościomierzu było jeszcze parę kilometrów do pięćdziesiątki), a w końcu dopóki w akumulatorach mamy wystarczającą ilość energii. W sumie najbardziej dziwiła mnie ta ostatnia sytuacja, bo według odczytu mieliśmy często jeszcze prawie w połowie załadowane akumulatory, a samochód już nie chciał włączyć elektrycznego trybu jazdy. Minusem tej generacji Priusa jest to, że na samym silniku elektrycznym może pokonać zaledwie dwa kilometry. Wyjazd z miasta przy pomocy napędu elektrycznego może się więc sprawdzić najwyżej w przypadku długiego zjazdu ze słynnego wzgórza w San Francisco, po którym ścigał bandziorów Steve McQueen w filmie Bullit. Kalifornia zresztą jest obecnie najlepszym rynkiem hybryd, bo restrykcyjne normy spalania preferują tego typu auta.
Sama Warszawa była jednak tylko znikomą częścią trasy, zaplanowanej na nieco ponad 200 km. Jechaliśmy głównie drogą nr 7 na północ, aby przez Płońsk, Mławę i Olsztynek zajechać do Dorotowa. Tym razem jednak nie chodziło tylko o pokonanie trasy – wyznaczono limity czasowe. Na przejazd mieliśmy 2 godziny i 50 minut. Przewidziano jeszcze „studencki kwadransik”, a za spóźnienie przekraczające 15 minut naliczano kary. W sumie po wyczołganiu się w Warszawy trzeba było trzymać się blisko prędkości 100 km/h, aby mieć jakiekolwiek szanse zmieścić się w trzech godzinach, zwłaszcza, że w końcowej części trasy czekały nas jeszcze remonty drogi ze zwężeniami i odcinkami o ruchu wahadłowym. Moim partnerem był dziennikarz telewizyjny Wojciech Majewski, który potrafi szybko jechać. Staraliśmy się zachować płynność jazdy, żeby skrócić czas pracy silnika na zwiększonych obrotach. Poza terenem zabudowanym podstawą napędu Priusa jest bowiem silnik spalinowy – benzynowa jednostka o pojemności 99 KM i maksymalnym momencie obrotowym 142 Nm. W przyspieszaniu wspomaga go osiemdziesięciokonny silnik elektryczny i obie jednostki tworzą w sumie zespół o mocy 136 KM. Według fabrycznych danych pozwala to na osiąganie prędkości maksymalnej 180 km/h i rozpędzanie się do 100 km/h w 10,4 sekundy. Ostatnia ważna liczba z szeregu danych technicznych - średnie spalanie to 3,9 l/100 km. W Dorotowie wylądowaliśmy jako pierwsza załoga, z trudem mieszcząc się w limicie czasu. Do fabrycznego spalania trochę nam jednak brakowało.
Nad jeziorem przesiedliśmy się na napęd bezspalinowy – najpierw był to kajak, a potem Prius PHV. Można powiedzieć, że to generacja „cztery i pół”, bo wygląda niemal identycznie jak obecny, ale ma zmodernizowany napęd i możliwość doładowywania akumulatora z sieci elektrycznej.
Drugiego dnia czekał nas dłuższy odcinek. Trasa mająca ok 250 km wiodła do Warszawy przez Olsztyn, Szczytno, Ciechanów i Płońsk. Ruch mniejszy niż w dniu poprzednim, trasa bardziej malownicza, ale droga węższa, bardziej kręta i często w pagórkowatym terenie, a więc także nie sprzyjająca rajdom o kropelce. Przed nami była jednak jeszcze Warszawa, którą straszono nas już od samego rama – nie dość, że trwał w niej szczyt europejskich prezydentów, to jeszcze po południu przylatywał Barrack Obama, a to oznacza zamykanie ulic i olbrzymie korki. Przez chwilę organizujący Eco Challegne instruktorzy Akademii Jazdy Toyoty zastanawiali się czy nie skrócić trasy i nie zakończyć rajdu na jakiejś stacji benzynowej przed wjazdem w te horrendalne korki.
W praktyce okazało się jednak, że wszyscy wystraszyli się Obamy i albo zrezygnowali z jazdy własnym autem, albo uciekli z centrum już bardzo wczesnym popołudniem. Warszawa przyjęła nas więc niemal spokojem niedzielnego poranka.
Na mecie okazało się, że mieliśmy najlepszy czas, ale największe spalanie. W sumie jednak nie było najgorzej. Na siedem startujących załóg uzyskaliśmy czwarte miejsce – trzecie przegraliśmy o 0,3 punktu! Nasze średnie spalanie z obu dni wyniosło 4,3 l/100 km. Najlepsza załoga osiągnęła wynik 3,6 l, ale suma kar za spóźnienie była tak duże, że wylądowała ostatecznie na końcu tabeli. Zwycięzcy osiągnęli 3,7 l/100 km i uniknęli kar za przekroczenie limitu czasu. Biorąc pod uwagę pokonanie ponad 550 km w normalnym miejskim ruchu wydaje mi się, że wyniki były całkiem zadowalające – chciałbym móc zbliżyć się chociaż do tego spalania wioząc rodzinę na wakacje.