Stara, ale jara
Świat staje do góry nogami! Krajem rządzi Lepper do spółki z Giertychem, Niemki wyładniały, a Czesi nauczyli się robić porządne samochody. To nie jest czeski żart...
Kiedy usłyszałem, że mam pojeździć samochodem, który karierę na drodze zaczął równe 10 lat temu, złapałem się za głowę. Wokół pełno nowych, ładnych, zaskakujących aut, a ja mam przez tydzień tłuc się Skodą Octavią. I to nie tą nową, opuszczającą mury fabryki w Mlada Boleslav od zaledwie dwóch lat, ale w starym modelu pamiętającym jeszcze czasy, kiedy inflacja galopowała w tempie kilkudziesięciu procent rocznie. Jednym słowem – „O Matko Huto", jak mawiało pewne piwo...
Po co Czesi w ogóle produkują jeszcze Octavię nr 1, skoro jej następca jest znacznie lepszy pod każdym względem? A no podobno po to, żeby kierowcy o skromniejszych zasobach na bankowym koncie także mieli możliwość pojeżdżenia porządnym samochodem. Czescy spece od marketingu wymyślili, że po wprowadzeniu nowej generacji auta obniżą cenę starego i dzięki temu zarobią wszyscy – i klienci, i fabryka. Plany najwyraźniej wypaliły, bo szefowie firmy pytani o dalsze losy Octavii Tour wzruszają ramionami i przyznają, że jeszcze nie wiedzą, kiedy przestaną ją produkować. Robią przy tym takie miny, jakby nie wiedzieli, czy w ogóle kiedykolwiek przestaną ją wytwarzać...
Ale jaja!
Jednak ich niezdecydowaniu nie ma co się dziwić, bo przecież nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka. Jeżeli w dodatku kura jest całkiem fajna i podoba się niejednemu kogutowi, to pozbawienie ją żywota byłoby co najmniej nie na miejscu i mogłoby mieć zgubny wpływ na cały kurnik.
Ja nie mam zamiaru kryć się ze swoimi uczuciami – estetyka czeskiego drobiu kompletnie mi nie odpowiada. Gołym okiem widać, że przy projektowaniu Octavii ręce maczali Niemcy, a ci poza paroma wyjątkami nie mają pojęcia, co znaczy ładna stylistyka. Karoserii auta brakuje smaczków, finezji i polotu – słowem, wszystkiego, co w prawdziwych kierowcach budzi uczucia. Usprawiedliwieniem może być jedynie leciwość konstrukcji, która, bądź co bądź, pamięta czasy jeszcze bardziej kwadratowego Seata Toledo.
Ale nie należy narzekać. Skoro dostałem kluczyki do Octavii na tydzień, to przecież nie będę jeździł jako pasażer na tylnej kanapie, w dodatku z workiem na głowie, żeby nikt mnie nie rozpoznał. Wskoczyłem więc za kierownicę i... Ale jaja! Miejsca mnóstwo z każdej strony, fotel wygodny, pełna regulacja w każdą stronę, lusterka pokazują, co trzeba, a w dodatku... ładnie pachnie. Może w deskę rozdzielczą nie będę się wpatrywał niczym w dzieło absolwentów Akademii Sztuk Pięknych, ale przynajmniej jest wykonana z porządnych materiałów, nie trzeszczy i obsługuje się ją prościej niż czajnik elektryczny. Najbardziej tandetną rzeczą okazuje się zielone podświetlenie zegarów, do którego nijak nie mogłem się przyzwyczaić. Ale podobno zielony uspokaja i relaksuje...
Ja tam wolę odpoczywać w gronie najbliższych, przy grillu i na łonie natury, a do takich imprez Octavia jest stworzona. Na tylnej kanapie w stosunkowo komfortowych warunkach mogą podróżować trzy osoby, choć ta w środku powinna być postury Calineczki albo Tomcia Palucha. Ciut za mało jest miejsca na nogi, szczególnie jeżeli kierowca ma fotel przesunięty daleko do tyłu, ale to wina rozstawu osi płyty podłogowej przejętej żywcem z VW Golfa. Za to bagażnik wygląda jak wagon w składzie pociągu towarowego. Wejdzie do niego nie tylko grill, ale i zapas węgla na 10 sezonów albo dokładnie 548 litrów podpałki w płynie. To wystarczy, żeby zalać i podpalić całą Kompanię Węglową.
Komu w drogę, temu.... zatyczki do uszu
No tak, wiedziałem, że w tej beczce miodu musi w końcu pojawić się pierwsza duża łyżka dziegciu – ma 101 koni i w samochodach grupy Volkswagena nazywa się 1.9 TDI. To bodaj najbardziej hałaśliwy silnik produkowany w XXI wieku. Jeszcze chwila i przestanie spełniać unijne normy dotyczące limitu decybeli wytwarzanych przez samochód. Zapalając rano pod blokiem Octavię, modliłem się, żeby sąsiadka nie wychyliła się przez okno i znowu nie zaczęła swojego monologu od słów: „Co z pana za kierowca!". Żaden samochód jej nie odpowiada, bo albo smrodzi, albo hałasuje, tudzież podjeżdża za daleko lub za blisko chodnika (zależy od pory dnia i roku). Ale kiedy Skoda klekotała niczym ciągnik siodłowy sąsiadka, nic nie mówiła... najpewniej ogłuchła.
Bez względu na to, czy stoimy na światłach, czy jedziemy 130 na godzinę autostradą – spod maski dobiega ciągle ten sam denerwujący hałas i nawet całkiem przyzwoity system audio nie jest w stanie go zagłuszyć. Po tygodniu jazdy Skodą znałem na pamięć brzmienie jej silnika w każdym zakresie obrotów, ale nie mogłem sobie przypomnieć tytułu jakiejkolwiek piosenki, którą w tym czasie słyszałem. Ale na szczęście fatalne wrażenia słuchowe rekompensuje całkiem przyzwoita dynamika, jeszcze lepsza elastyczność i... wizyty na stacji benzynowej. Przyjemnie jest patrzeć, jak kierowcy obok patrzą na wariujące cyfry na dystrybutorze i klną, na czym świat stoi. Jeszcze przyjemniej podjechać na stację i zamiast tankować, kupić sobie hot doga, a do czerwonego z wściekłości gościa obok rzucić: „A mnie pali tylko 6 litrów w mieście". I czym prędzej uciec.
Nawet jazda z nogą przyspawaną do podłogi nie podnosi drastycznie zużycia paliwa. Ścigając się spod świateł, hamując w ostatniej chwili i wyprzedzając wszystko, co rusza się na drodze, nie przekroczymy „ósemki". Prawdziwa jazda zaczyna się, gdy wyjedziemy poza miasto. Wlekąc się stówką, dojedziemy z Warszawy do czeskiej Pragi i z powrotem (ok. 1200 km) na jednym baku. Wychodzi taniej niż rowerem.
Do długich eskapad Octavią zachęca nie tylko komputer pokładowy pokazujący średnie zużycie paliwa, ale także zawieszenie auta. Jest ono tak sprężyste, że ze stosunkowo dużą prędkością można pokonywać nawet progi zwalniające i ma się wrażenie, że auto raptem podskoczyło na kamyku. Problem ma jedynie z poprzecznymi nierównościami, np. podczas pokonywania „tarki" charakterystycznej dla polskich skrzyżowań unosi się nad ziemią jak poduszkowiec. Można puścić wtedy kierownicę, bo kręcenie nią i tak nic nie da. Za to w koleinach i na zakrętach jest już bardzo dobrze – autem nie buja i nie wozi na boki. Jest statecznie jak na leciwego staruszka przystało.
Niestety w przypadku układu kierowniczego tak spokojnie już nie jest – auto zachowuje się leniwie, jakby nic do niego nie docierało. Chcąc jeździć dynamicznie i szybko po krętych drogach, musisz dostosować się do zasady – skręcaj koła przed wejściem w zakręt. Kierownicy jest „elastyczna", jakby było połączona z kołami za pomocą gumki od majtek, przez co, aby dogadać się z asfaltem trzeba, wysilić zmysł dotyku. Dziś bardziej precyzyjne są nawet joysticki komputerowe z Biedronki.
Czeski dowcip w cenniku
Przyzwoicie wyposażona Octavia kombi w wersji Tour Plus ze 101-konnym dieslem pod maską kosztuje w promocji 63 tys. złotych. Ale żeby w pełni cieszyć się jazdą, trzeba dorzucić do niej przynajmniej manualną klimatyzację oraz radio z CD i kompletem 8 głośników, a to podnosi cenę o ponad 7 tys. złotych. Do tego, jeżeli chcemy, aby auto lepiej prezentowało się także na zewnątrz, musimy zafundować mu lakier metaliczny i aluminiowe felgi, czyli w salonie piękności zostawimy dodatkowo 3,5 tys. złotych. Ponad 70 tys. za Skodę Octavię, w dodatku starą, to grube przegięcie. Mało tego, jej następca (o niebo ładniejszy, lepiej wyposażony, a do tego mocniejszy o 4 konie mechaniczne), kosztuje w promocji niecałe 80 tys. złotych. I jak tu nie wątpić w czeską logikę?
Cóż, po tygodniu spędzonym za kierownicą Octavii nie mam wątpliwości, że Czesi potrafią robić bardzo dobre, solidne samochody. Niestety zacząłem wątpić w logikę myślenia czeskich księgowych.