Prawie jak Porsche...
...Prawie robi wielką różnicę.
Złośliwi twierdzą, że im dłuższy samochód mężczyzna trzyma w swoim garażu, tym większe ma kompleksy. Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to Citroën C1 i Toyota Aygo powinny być reklamowane jako prawdziwie męskie auta. Oprócz Smarta ForTwo, Fiata Seicento, motocykla, roweru, deskorolki, hulajnogi i łyżworolek na polskim rynku nie ma w sprzedaży krótszego pojazdu kołowego. Na dodatek Francuz i Japonka mają nad tym zestawem jedną zasadniczą przewagę – oferują najwięcej miejsca za stosunkowo najmniejsze pieniądze.
Wszystko OK, tylko po co porównywać ze sobą dwa praktycznie identyczne samochody? W końcu mają bardzo podobne silniki, skrzynie biegów, fotele, zawieszenia, opony; nawet produkowane są w tej samej fabryce – w czeskim Kolinie. Teoretycznie różnią się jedynie znaczkiem na masce, reflektorami, zderzakami i paroma przetłoczeniami karoserii. Przesiadając się z Citroëna do Toyoty, przeżyłem déjà vu i miałem nieodparte wrażenie, że za chwilę wyskoczy z krzaków jakaś banda dowcipnisiów, krzycząc: „Mamy cię!". Czułem się, jakby producenci dali mi do rozwiązania zadanie, jakim 20 lat temu uraczyła mnie pani przedszkolanka: znajdź trzy szczegóły różniące oba przedmioty. No to pogłówkujmy...
Szczegół nr 1, czyli modelka i studentka
Na szczęście pierwsza różnica od razu rzuca się w oczy. Auta, choć mają niemal taką samą sylwetkę (patrząc z boku), wyglądają zupełnie inaczej. Cytrynka ze swoimi wybałuszonymi reflektorami prezentuje się niczym francuska modelka na wybiegu, którą nagle coś zaskoczyło. Kusi nie tylko spojrzeniem, ale także kobiecymi krągłościami na błotnikach oraz wesołym, szerokim, choć plastikowym uśmiechem (czyt. dużym zderzakiem). Tył z wmontowanymi w słupki lampami wygląda, jak na damę z Paryża przystało, lekko i elegancko.
Najmniejsza Toyota to zupełnie inna bajka. Wygląda jak studentka, która właśnie zakończyła sesję – tryska energią, chęcią do życia i przed chwilą zafundowała sobie wizytę na siłowni. Jej bicepsy rozpychające błotniki i agresywnie skrojone lampy jasno dają do zrozumienia, że choć Aygo jest mała, to nie da sobie dmuchać w kaszę. Do tego wszystkiego jest absolutną indywidualistką, co widać po jej ubiorze. Za niewielką opłatą autko można oryginalnie otapetować. Wystarczy zamówić w salonie odpowiedni wzór plakatu albo samemu go zaprojektować, a fachowcy z Toyoty nakleją go na auto. A kiedy taki „ciuszek" się znudzi, będzie można go zedrzeć i strzelić sobie nowy, bez szkody dla lakieru. Dziwne, że żaden producent nie wpadł wcześniej na taki – w sumie banalny – pomysł. Miałby dziś w garści wszystkie kobiety.
Kto się spodziewa, że wnętrza Cytrynki i Aygo są tak różne jak ich karoserie, grubo się rozczaruje. Za drzwiami oba maluchy wyglądają identycznie – mają takie same fotele z zintegrowanymi zagłówkami, identyczną kipiącą twardym plastikiem deskę rozdzielczą, to samo radio i tak samo kiepskie wykończenie. Testowane egzemplarze „na oko" można było odróżnić wyłącznie po wyglądzie kierownicy oraz obrotomierzu zamontowanym w Toyocie, który prezentuje się tak zadziornie, jakby pod maską auta galopowało co najmniej 200 koni.
Szczegół nr 2, czyli... szukałem, aż znalazłem
Okazało się jednak, że w praktyce, czyli podczas jazdy, różnic jest trochę więcej. Trochę, tzn. całe trzy, ale wspólnie zakwalifikować je można jako jeden, większy szczegół dzielący oba auta. Kierownica Toyoty okazała się znacznie lepsza niż ta „cytrynowa" – pewniej leży w dłoniach, a przy tym jest miła w dotyku. Do tego radio w Japonce gra lepiej, bo Japończycy dorzucają do niego parkę głośników więcej niż Francuzi. Trzecią zauważalną różnicą (choć tylko w testowanych egzemplarzach) okazała się dodatkowa para drzwi w Citroënie – trochę ułatwiająca pasażerom tylnej kanapy wsiadanie i wysiadanie. Tylko „trochę", bo nawet przy czterodrzwiowym nadwoziu operacji zajmowania miejsc z tyłu można by nadać kryptonim „Mission Impossible". Nie dość, że trzeba się wciskać przez otwór wielkości drzwi do pralki, to siedzi się tam... też jak w pralce. Pasażerom w okolicach 170 cm miejsca brakuje wszędzie, nawet na palce u rąk. No, ale na szczęście nikt nie próbuje wcisnąć nam kitu, że to rodzinny van.
Aygo i C1 to przede wszystkim samochody do miasta, a w takiej roli sprawdzają się doskonale, nawet gdy powozi nim dwumetrowy koszykarz. Za kierownicą maluchów wygospodarowano przyzwoitą ilość miejsca – jest go sporo zarówno na wysokości ramion, jak i nad głowami. Może tylko fotele powinny się odsuwać o 5 cm dalej, ale wtedy kierowca siedziałby już w przepastnym (niecałe 140 l) bagażniku.
Jednak najlepsze w tych jeżdżących maleństwach jest to, że nikt, nawet amator, nie będzie miał problemów z ich zaparkowaniem, i to w centrum miasta podczas godziny szczytu. Gdziekolwiek by spojrzeć, tam świetnie widać i czuć gabaryty auta. Oglądając się za siebie podczas cofania, ma się wrażenie, że nosem dotyka się tylnej szyby, a przez okno pasażera można na upartego wystawić głowę bez odrywania rąk od kierownicy. Jak ktoś często parkuje pod supermarketem, będzie miał najłatwiejszy na świecie w obsłudze wózek na zakupy.
W dodatku wózek, który brzmi prawie jak... Porsche. Tak, tak! Kiedy wsiadłem do Cytrynki i odpaliłem coś, co Francuzi i Japończycy nazwali dumnie silnikiem, uśmiechnąłem się sam do siebie, bo sympatyczne dźwięki dobiegły nie, jak powinny, spod przedniej maski, lecz z... bagażnika – niczym w rasowej sportówce znad Renu. Niestety, za złudzenie odpowiedzialny okazał się tłumik, choć nie zmienia to faktu, że takie słuchowisko jest całkiem przyjemne. Nikt tu oczywiście nie mówi o tzw. wysokiej kulturze pracy. Dźwięki wydobywające się z zaledwie jednolitrowego maleństwa bardziej przypominają kosiarkę niż 8-cylindrowca, ale trzeba przyznać, że przy miejskich prędkościach nie męczą uszu. A w tej klasie to już coś.
Do tego kosiareczki nieźle zasuwają. Na papierze ciut gorsza jest Toyota, ale w praktyce tych ułamków sekund kompletnie nie czuć, a 14 s do setki to przyzwoity wynik. Do tego silniczki kręcą się do wysokich obrotów niczym rasowe rajdówki – na dwójce można pędzić nawet stówką. Co ciekawe, przy tej prędkości auta zachowują się całkiem nieźle. Mają dosyć twarde zawieszenia, więc się nie bujają, a w szybciej pokonywanych zakrętach niczym modelki delikatnie zarzucają kuperkami. Do tego auta są przewidywalne jak pogoda na Saharze – jeszcze zanim zrobimy ruch kierownicą, już wiemy, jak się zachowają. Dla rzeszy kobiet, które lubią mylić prawo z lewym, będzie to wielką zaletą.
To nie koniec dobrych wiadomości dla dam. Szerokie uśmiechy będą miały także, podjeżdżając pod dystrybutor. W mieście Aygo i C1 zadowalają się zaledwie 5,5, l bezołowiówki na 100 km, a w trasie bez wysiłku można zejść nawet do 4 l. Pełny bak kosztuje zaledwie 130 zł i można przejechać na nim jakieś 800 km. Po prostu palce lizać!
Szczegół nr 3, czyli pieniądze to nie wszystko
Ostatnią – trzecią i zarazem najpoważniejszą różnicę między samochodami – widać gołym okiem. Tyle że kryje się ona nie w samych autach, lecz w cenniku. Najbardziej podstawowa z podstawowych wersji Citroëna C1 (ma 2 poduszki i ABS) kosztuje 31,8 tys. zł, podczas gdy najtańsza Toyota Aygo warta jest o 1,9 tys. zł więcej. Hmmm... Skoro auta są podobne do siebie jak duet rządzący Polską, to co takiego ma w sobie Japonka, że swoją pozycję wyceniła drożej? Ano ma – wspomaganie kierownicy w standardzie i trzy, a nie jak konkurentka dwa lata gwarancji. Gdyby do Cytryny dorzucić wspomaganie, auto podrożałoby o 1,5 tys. Wychodzi więc na to, że dodatkowy rok gwarancji w Aygo kosztuje tylko 400 zł. To baaardzo rozsądna cena za spokojną głowę.
Nie wszystko jednak jest takie, na jakie wygląda. Tak naprawdę Citroën może być tańszy od Toyoty nawet o kilka tysięcy. Jeszcze miesiąc temu C1 kosztował zaledwie 26 tys. zł i istnieje duże prawdopodobieństwo, że taka promocja powtórzy się w tym roku jeszcze nieraz. W końcu francuska marka na każdym kroku udowadnia, że klientów zdobywa się przede wszystkim pieniędzmi. A w Toyocie wiedzą, że pieniądze to nie wszystko..