Nowy Mercedes ML350 - pierwsza jazda z dreszczykiem (film)
Na prezentacjach nowych samochodów dziennikarze dostają zwykle książeczkę z dokładną trasą do pokonania, a także z zaznaczonymi miejscami, gdzie można zrobić zdjęcia. Kiedy organizator nie oponuje, część załóg próbuje jednak pojechać inną trasą, aby "zrobić zdjęcia inne, niż wszyscy". Tak było i tym razem.
Wszystko się zaczęło od tego, że w ostatni czwartek w Krynicy firma Mercedes-Benz Polska udostępniła Górskiemu Ochotniczemu Pogotowiu Ratunkowemu osiem samochodów GLK 220 CDI 4MATIC. Samochody te będą jeździły w siedmiu oddziałach oraz w Zarządzie GOPR. Wybór modelu nie był oczywiście przypadkowy – na trudne zimowe warunki na południu kraju optymalnym wyborem jest połączenie napędu na wszystkie koła 4Matic oraz oszczędnego 170-konnego diesla.
Szczęśliwe losowanie
Następnego dnia po uroczystości dziennikarzom zgromadzonym z tej okazji, udostępniono do jazd testowych kilka modeli Mercedesa z napędem na wszystkie koła. Był tam nawet model GL przeznaczony dla Justyny Kowalczyk – oczywiście w złotym kolorze. Po szybkim losowaniu w moje ręce trafiły kluczyki do Mercedesa Klasy M z 258-konnym silnikiem Diesla pod maską i pneumatycznym zawieszeniem, które niedługo miało się bardzo przydać…
Po chwili parking opustoszał, a ja i kolega po fachu Piotr Migas wybraliśmy się na pobliską polsko-słowacką granicę, aby zrobić kilka (innych niż wszystkie) zdjęć luksusowemu SUVowi Mercedesa. W trakcie sesji zdjęciowej zastanawiałem się dlaczego już kolejna rynkowa nowość debiutuje z tak pozbawionymi pazura reflektorami. Są to owszem poprawne, niebrzydkie reflektory, ale kiedy zamknę oczy, to nie pamiętam ich kształtu. Grill pamiętam, sylwetkę też, ale reflektorów… już nie. Tak było też z nowym BMW serii 5, który ma równie beznamiętne rysy reflektorów – co gorsza patrzę na nie od roku i wciąż mi się nie podobają. Zobaczymy jak będzie z Klasą M.
Nowa Klasa M - pierwsze wrażenia
Przeszliśmy do zdjęć w ruchu, które pozwoliły dokonać pierwszej oceny auta. Pomimo sporych wymiarów zewnętrznych (4.8 m długości i 2.15 m szerokości) auto jest niezwykle poręczne. Dzięki typowemu dla Mercedesów małemu promieniowi skrętu (a za taki należy uznać wynik 11,8m – nie zapominajmy, że mamy do czynienia z kolosem o niemal 3-metrowym rozstawie osi) auto zwinnie zawraca na wąskiej drodze, aby następnie szybko i płynnie rozpędzić się i przemknąć przed okiem aparatu robiącemu kilka zdjęć na sekundę. Przy takich manewrach łatwo docenić sterowanie automatyczną skrzynią biegów drążkiem umieszczonym pod kierownicą – zmiana kierunku jazdy jest prosta i błyskawiczna, a drążek jest zawsze pod ręką. Przyszłym nabywcom sugeruję jednak zainwestować w kamerę cofania, ponieważ widoczność do tyłu pozostawia w tym wielkim aucie (pojemność bagażnika przekracza 2 metry sześcienne) sporo do życzenia.
Pneumatyczne zawieszenie doskonale radzi sobie w zakrętach z niemal 2,2 tonowym samochodem, pozwalając na jazdę na granicy poślizgu przy akompaniamencie popiskujących czterech opon naraz. Jednak to, co temu autu wychodzi najlepiej, to jazda na wprost. Jazda? To lewitacja! Nie miałem okazji prowadzić poduszkowca, ale to musi być podobne przeżycie. Auto po prostu zaczyna się przemieszczać, a to, po czym koła akurat się toczą nie jest niepotrzebnie przekazywane do kabiny. Nie oznacza to, że podwozie sobie a kierowca sobie – dzięki napędowi 4Matic auto prowadzi się w zakrętach jak po sznurku. Tak działa tryb Comfort. Wystarczy jednak zmienić tryb na Sport, a zawieszenie staje się twarde i informatywne, a zakręty można atakować ze znacznie większą prędkością.
To wszystko w niemal całkowitej ciszy - jakiś minimalny szum w tle pochodzi ni to od opon, ni to od silnika, a może od tłumików? Ta cisza w połączeniu z komfortowym zawieszeniem aż dezorientuje kierowcę, który nie zauważa, kiedy auto rozpędza się do prędkości, przy której fotoradary zaczynają błyskać...
Wyścig z czasem
Po sesji zdjęciowej byliśmy tak blisko najbliższego sklepu ze zdrową i tanią słowacką żywnością, że nie mogliśmy sobie odmówić drobnych zakupów. Chwilę później spojrzeliśmy na zegarki i uświadomiliśmy sobie, że zgodnie z planem za 40 minut powinniśmy być na obiedzie w Wysowej Zdroju. W linii prostej z Krynicy to zaledwie 15 km, jednak nawigacja wyliczyła nam aż … 60. Na szczęście nie wylosowaliśmy rano Klasy S, tylko Klasę M - a to oznaczało, że możemy pojechać na skróty. Tak też uczyniliśmy.
Nawigacja w Klasie M jest chyba ustawiona tak, że uwzględnia możliwości samochodu, bo chwilę po zjechaniu na boczną, choć wciąż asfaltową drogę, szybko zrozumiała nasze intencje i wyliczyła nową trasę do celu o długości zaledwie 10 kilometrów. Ku naszemu zdziwieniu asfalt szybko się skończył i zaczęła się droga przez las po betonowych płytach prowadząca do ekipy drwali i dalej w las. Wciąż nie dowierzając, że niemiecka nawigacja może znać takie drogi, zawróciliśmy, poprosiliśmy komputer o alternatywę i dostaliśmy ją – lecz owa alternatywna trasa skończyła się 500 metrów dalej w podwórku czyjegoś domu.
Początek kłopotów
Czas płynął. Trzeba było wrócić na betonową drogę z płyt. Pierwsze 3 kilometry były łatwe, lecz potem beton także się skończył i zaczęła się droga gruntowa. Chwilę później mieliśmy pierwszy strumyk płynący w poprzek drogi. Oczywiście nie mogło to nas powstrzymać, w końcu mieliśmy zaledwie 6 kilometrów i 20 minut do miejsca spotkania, a to nie jest odległość i czas, przy których się zawraca. Mapy Googla twierdziły co prawda, że ta droga prowadzi donikąd, lecz Niemka w nawigacji zdecydowanym głosem zalecała marsz do przodu. Łatwo powiedzieć… Co chwilę musiałem wysiadać z auta, aby odchylać gałęzie i odsuwać poprzewracane drzewa, które mogły porysować lakier w aucie wartym ponad 300.000 zł. Kolejne dwa strumyki nie były problemem, lecz sforsowanie trzeciego wymagało zatrzymania się i wcześniejszego podniesienia nadwozia, aby nie pozostawić zderzaka w wodzie – system AIRMATIC uratował nas i auto w terenie.
Do celu 5 kilometrów i 10 minut, powoli dociera do nas, że nie zdążymy na czas, a przed nami pojawia się kolejny strumyk, lecz jakże inny od poprzednich, bo tym razem musimy nim jechać wzdłuż a nie w poprzek. Lód chrupie pod kołami, woda tryska we wszystkie strony, a auto prze do przodu i wcale mu nie przeszkadza, że ma akurat pod górę. Na szczęście chwilę później woda skręca w lewo a my jedziemy dalej prosto. Ja ze zdenerwowaniem spoglądam na mapę Googla, która niezmiennie twierdzi, że za chwilę ta droga się urwie w lesie, lecz pani z nawigacji nadal wydaje komendy jazdy do przodu, choć idzie nam coraz gorzej, koleiny są coraz głębsze a słońce, choć niewidoczne zza chmur, rozgrzewa las do temperatury, przy której zmrożone błoto „puści” i wessie nas bez reszty na tej zapomnianej przez wszystkich drodze.
I wreszcie koniec rozterek. Google miał rację. Nawigacją Mercedesa każe nam skręcić tu i teraz w lewo. Tyle, że po prawej mamy strumień, po lewej mamy ścianę lasu, za sobą brak możliwości do zawrócenia, a przed sobą koleiny zrobione chyba czołgiem T-34, bo od wojny zapewne nikt tędy nie jeździł. Staje się jasne, że musimy zawrócić. Na zegarku godzina 14:05, czyli już jesteśmy spóźnieni na obiad, a na nawigacji widać 4,7 km do celu. Czyli musimy wrócić 5,3 km drogą, którą przynajmniej znamy. To ta dobra wiadomość. Zła jest taka, że do nikt z organizatorów do nas nie dzwoni. Zapomnieli o nas? Zerkamy na komórki – no tak, można było się tego spodziewać… kompletny brak zasięgu.
Zaczynam używać słów uważanych za niecenzuralne, lecz Piotr zachowuje zimną krew i zaczyna wykład o „positive thinking”, robiąc dokumentację fotograficzną całej sytuacji i auta ubrudzonego rozmielonym kołami błotem.
Odwrót
Zaczynamy się cofać, szukając okazji do zawrócenia. Ja biegam naokoło auta asekurując, aby luksusowy SUV nie wylądował na dachu w strumyku, a Piotr z mistrzowską precyzją wykonuje manewry (i pewnie myśli to co ja godzinę wcześniej – dlaczego tu nie ma kamery cofania). Przestaję się martwić czasem. W sumie to już nie jestem głodny, najadłem się strachu, że znajdą nas dopiero kiedy drwale wytną ten las do reszty.
W końcu udaje nam się zawrócić i zaczynamy powrót po swoich śladach. Wreszcie łapiemy zasięg, zaczynają dzwonić komórki i wyjaśniamy całą sytuację: ”My cali, auto też, smacznego, będziemy później – nie jesteśmy głodni”. Wracamy w 10 minut na asfalt, gdzie Niemka proponuje kolejne dwie alternatywy – znana już nam droga o długości kilkudziesięciu kilometrów, albo … kolejny skrót kilka kilometrów dalej.
Kolejna próba
Jak sądzicie co wybraliśmy? Zaufaliśmy autu – wybraliśmy kolejny skrót. Po sympatycznej rozmowie z leśniczym, przeniesieniu bali rzuconych w poprzek drogi przez kolejną ekipę drwali oraz pokonaniu zamkniętego szlabanu dotarliśmy z 40 minutowym opóźnieniem na miejsce.
W tym miejscu chcę podziękować organizatorom, że nie zrobili z tego afery oraz inżynierom Mercedesa, którzy stworzyli solidną bulwarówkę nie tylko na bulwar. I obiecuję, że będę już jeździł zgodnie z roadbookiem. Przynajmniej przez jakiś czas…
PS: Całą przygodę zarejestrowaliśmy na kamerę, zamontowanej na masce Mercedesa, zapraszam do obejrzenia filmu.
Autorzy zdjęć: Zachar Zawadzki, Piotr Migas, Bogusław Korzeniowski