KOMBInacje – Audi A4 Avant, Seat Toledo i Citroën C5 Break
Jeszcze do niedawna definicja samochodu z nadwoziem typu kombi była jasna i prosta – auto nudne, mało zgrabne, ale praktyczne. Jednak czasy się zmieniają, a wraz z nimi podejście producentów do samochodów projektowanych z myślą o rodzinie. Dziś „kombiak kombiakowi” nierówny, czego najlepszym dowodem jest to nietypowe porównanie...
Facet jest niespełna rozumu – mogą pomyśleć o mnie amatorzy motoryzacji, gdy zobaczą, jakie auta postawiłem obok siebie w tym zestawieniu. Ale celem tego testu nie jest obnażenie słabych i mocnych stron przetestowanych aut. Nikogo nie chciałem piętnować czy wychwalać. Z założenia miało nie być wygranych i przegranych. Bez punktacji, bez jednoznacznych opinii, bez namawiania do zakupu któregokolwiek z uczestników. Po co więc takie porównanie? Aby pokazać, że nie każdy kombiak jest tak toporny i pozbawiony wdzięku jak zaprezentowany po raz pierwszy w 1974 roku Volkswagen Passat Variant – bodaj najsławniejsze, a już na pewno najlepiej sprzedające się do dziś „auto z plecakiem" na świecie. Kombi to już nie tylko cztery kółka dla ludzi, którzy mają duże rodziny, a do tego prowadzą warzywniak i czasami muszą przetransportować parę worków z ziemniakami. Dziś wśród „dwubryłowców" coś dla siebie znajdzie zarówno prezes dużej firmy, jak i singiel lubiący czerpać przyjemność z życia.
Fantazja, elegancja czy klasyka?
Już z zewnątrz widać, że to samochody z zupełnie innych bajek... a raczej krajów. Dynamiczne kształty Seata dają do zrozumienia, że auto ma iście hiszpański temperament. Audi elegancką, nienachalną sylwetką przykuwa spojrzenia miłośników samochodów z niemiecką klasą. Po Citroënie od razu widać, że ma francuski rodowód – tylko nad Sekwaną potrafią tak zgrabnie połączyć ostre kształty z rubensowskimi krągłościami. Który jest ładniejszy? To pytanie co najmniej nie na miejscu, bo o gustach się nie dyskutuje. I słusznie! Bo gdyby wielbicielowi marki z Ingolstadt przyszło oceniać sylwetkę Seata Toledo, pewnie nie zostawiłby na niej suchej nitki. Szczególnie jeżeli chodzi o tył auta, który wygląda, jakby roboty w fabryce postanowiły zabawić się kosztem stylisty – Waltera de Silva. Co innego przód, skrojony dokładnie tak, jakby tego oczekiwał właściciel „auta z charakterem" – agresywny, zadziorny, wręcz prowokujący. Całość wygląda co najmniej nietypowo, szczególnie gdy patrzy się z boku. W rezultacie nazwać Seata „kombiakiem" to trochę za mało, ale wrzucić go do jednego worka z minivanami to za dużo. Gdzie go zatem umieścić? Po prostu – w klasie średniej. Nie ma innej rady.
Co innego Audi i Citroën – nie ma wątpliwości, do jakiego segmentu należą. Ale powiedzieć o nich, że są podobne, to jak porównać Madonnę z Mandaryną. Audi nie wyróżnia się niczym szczególnym. No, może oprócz monstrualnego przedniego grilla i reflektorów, które z jednej strony nadają sportowego sznytu, a z drugiej – wyglądają, jakby autu... szczęka opadła z wrażenia. Z tyłu jest po prostu normalnie – widać, że producent postawił na sprawdzone grono klientów ceniących sobie elegancję i prostotę wyżej od stylistycznych fajerwerków.
Tymczasem styliści Citroëna wyszli z całkowicie odwrotnego założenia. Auto miało być awangardowe i takie jest. Choć sylwetka ma już dobre kilka lat i szykuje się do odejścia na emeryturę, to ciągle wygląda nowocześnie. Szczególnie po faceliftingu, jaki rok temu zafundowali jej styliści. Zmieniono reflektory (na nieszczęście dla estetów tylne lampy pozostały te same) i zderzaki oraz kilka drobnych elementów, co wystarczyło, aby samochód nabrał lekkości. Nie było to łatwe, zważywszy na to, że „Cytryna" ma gabaryty autobusu – ponad 4,8 metra długości czyni ją bodaj najdłuższym autem w klasie.
Duży może więcej
Równie wielki Francuz jest za drzwiami. Miękkie, obszerne fotele pomieszczą nawet Amerykanina stołującego się regularnie w fast foodach. Z tyłu nie jest gorzej, choć jak na tę długość auta kolana pasażerów mogłyby mieć trochę więcej przestrzeni. Za to bagażnik już w samych liczbach prezentuje się imponująco, a na żywo można przeżyć prawdziwy szok – 565 litrów wygląda niczym luk bagażowy w samolocie. Dzięki temu, wybierając się we dwójkę na wakacje pod namiot, nie trzeba brać ze sobą... namiotu. Kufer spokojnie może spełniać funkcję sypialni, tym bardziej że jest wykończony znacznie lepiej niż „materiałowy domek". Podobnie zresztą jak reszta auta. Tworzywa, jakimi wykończono deskę rozdzielczą, są przyjemne w dotyku i dobrze spasowane. Niestety, stylistyką nie chwytają za serce. Projektanci C5 mieli chyba wyjątkowo kiepski dzień, kiedy siadali do „rysowania" wnętrza „cytryny", bo wygląda ono jakby zostało przeszczepione z niemieckiego auta sprzed 10 lat. Jest kompletnie pozbawione polotu...
...ale za to szalenie skomplikowane. Obsłużenie klimatyzacji to pryszcz w porównaniu z tym, co nas czeka, gdy będziemy musieli pogrzebać w pokładowym zestawie audio (przy okazji: brzmi nieźle), albo komputerze pokładowym. Wszystko wyświetlane jest na jednym ekraniku, a przyciski sprawiają wrażenie, jakby zostały wrzucone do jednego worka, porządnie wymieszane, a później na opak powstawiane na deskę. Ich sprawnej obsługi można się nauczyć, ale będzie to wymagało trochę czasu i cierpliwości. Najwyraźniej specjaliści Citroëna naoglądali się filmu „Star Trek".
Trudną niczym w statku kosmicznym obsługę rekompensuje doskonałe wyciszenie auta. Nawet przy prędkościach godnych niemieckiej autostrady w środku samochodu panuje cisza, której nie zakłóca ani odgłos pracy silnika, ani szumy opływającego karoserię powietrza.
Głośniej jest nawet w bardziej prestiżowym Audi A4. Za to wnętrze Niemca, co zabrzmi pewnie jak żart, jest bardziej porywające niż u Francuza. Choć sama deska jest prosta i, co tu dużo ukrywać – kwadratowa, to dzięki jasnemu wykończeniu, aluminiowym wstawkom, czerwonemu podświetleniu i mlecznym zegarom oprawionym w chromy wygląda szlachetnie i sportowo zarazem.
Za drzwiami „czwórka" jest równie solidna co z zewnątrz. Siadasz za kierownicą z wielkim logo i masz wrażenie, że samochód zbudowano z myślą o tobie. Fotel przylega do ciała jak dobrze skrojony garnitur, a wszystkie urządzenia są pod ręką i obsługuje się je łatwiej niż kalkulator. Wszystko jest świetnie wykonane i można mieć pewność, że nawet po kilku latach nic nie będzie trzeszczało czy stukało. Musimy tylko pamiętać o regularnych porządkach, bo jasna tapicerka szybko się brudzi i nie wygląda estetycznie. To wróży sporo pracy ojcu, który często wozi autem swoje małe pociechy.
Właśnie... małe. Gdy dzieci podrosną i przeskoczą granicę 180 centymetrów, będzie im z tyłu po prostu ciasno. Bo o ile na przednich siedzeniach Audi nawet Schwarzenegger czułby się luźno niczym w swoim Hummerze, o tyle na tylne mógłby co najwyżej... popatrzeć przez szybę. Tam miejsca na nogi jest niewiele (szczególnie gdy kierowca jest słusznej postury), a wysocy pasażerowie będą zawadzali głową o sufit. Za to jeżeli na kanapie usiądą Europejczycy, których matka natura obdarzyła nieco skromniejszymi gabarytami, będą zachwyceni jej komfortem.
Nikogo nie ucieszy natomiast bagażnik. Jest co prawda wykończony tak dobrze jak całe auto i ma regularne kształty, ale brakuje mu przynajmniej dodatkowych 50 litrów pojemności, aby mógł zasłużyć na miano „kufra kombi". Wybierając się w cztery osoby na wakacyjny urlop, będziemy musieli oszczędzać na bagażach, a i tak 442 litry zostaną bardzo szczelnie wypełnione. O zapakowaniu deski surfingowej, nawet po złożeniu siedzeń, nie mamy co marzyć. Cóż... w końcu to samochód dla prezesów, a oni wolą grę w golfa – zestaw kijów pasuje do bagażnika Audi jak ulał.
Dla tych, którzy od prezesowania w skórzanym fotelu wolą pływanie na wysokiej fali, dobrą propozycję ma Seat. Najlepiej wyraził to w reklamie nowego Toledo – wielki zapaśnik sumo zeskakuje z deski surfingowej i wrzuca ją do bagażnika auta. Krótki film jak lustro odzwierciedla charakter samochodu. Jest on nietypowy i skierowany do równie nietypowych ludzi – takich, którzy chcą się wyróżniać z tłumu oryginalnością, ale jednocześnie potrzebują praktycznego środka transportu.
Rzeczywiście, trudno o bardziej praktycznego Hiszpana. Nie dość, że wygląda naprawdę gorąco, to potrafi przewieźć pięć... no, powiedzmy cztery dorosłe osoby, oraz 500 litrów bagażu w komfortowych warunkach. Fotele, zarówno przednie, jak i tylne, są bardzo wygodne i nie męczą kręgosłupa nawet po kilkugodzinnej podróży. Z przodu dość miejsca będzie miał nawet zapaśnik sumo z reklamy, a z tyłu śmiało można posadzić dwójkę bokserów wagi średniej. Jednym słowem – jest wesoło. Miny szybko jednak rzedną po kontakcie z materiałami, jakimi wykończono wnętrze. Za „dobre" określić można jedynie skórę na kierownicy, materiał na fotelach i szkło, z którego zrobiono szyby. Reszta to plastik w trzech odmianach: twardej, twardszej i najtwardszej. Cała deska, przyciski i obicia drzwi sprawiają wrażenie, jakby Hiszpanie dopiero co wynaleźli sztuczny materiał, rozkochali się w nim i postanowili wykorzystywać do czego tylko popadnie. Nawet o podłokietnik lepiej się nie opierać, bo można się nabawić bólu stawów. Ale nie znęcajmy się... są też dobre wiadomości. Plastik na desce rozdzielczej ma fakturę włókna węglowego, co dodaje wnętrzu sportowego charakteru. Podobnie jak świetnie leżąca w dłoniach, trójramienna kierownica oraz... różowe podświetlenie deski rozdzielczej. Jednym przypadnie ono do gustu, innych będzie drażniło, ale generalnie trzeba przyznać, że podkreśla styl samochodu.
Oryginalne w Seacie jest jeszcze jedno – jest głośny jak prawdziwy Hiszpan. Może w połączeniu z silnikiem benzynowym i sportowym tłumikiem zdaje to egzamin, ale gdy pod maską pracuje volkswagenowski diesel, nie jest tak wesoło. Buczenie jednostki daje się we znaki szczególnie podczas przyspieszania, ale powyżej 130 km/godz. zaczynają ją zagłuszać szumy powietrza. Nie wiadomo, co lepsze. Na szczęście zawsze można podkręcić całkiem przyzwoity system audio. A wtedy...
Dzikus i wilk w owczej skórze
...zaczyna się ostra jazda. Nie słysząc silnika, trudno się zorientować, że to diesel. Ciągnie do przodu, jakby miał pod maską co najmniej 30 koni więcej niż fabryczne 140, i wręcz prowokuje do tego, aby wystawiać na próbę nerwy kierowców aut ze znaczkiem GTI. Przy tym jest elastyczny jak rosyjska baletnica – od 80 km/godz. można bez stresu wyprzedzać nawet na piątym biegu. A jeżeli mimo wszystko trzeba będzie powachlować drążkiem, nie będzie problemu, bo każde z sześciu przełożeń wchodzi szybko i precyzyjnie. Jednak największa niespodzianka czeka kierowcę Toledo pod dystrybutorem. Jeżeli ma lekką nogę, to pełny, 55-litrowy bak paliwa wystarczy mu na przejechanie 1000 km (miasto i trasa), a jeżeli lubi nieźle poszaleć – będzie odwiedzał stacje co 700 km. No i co tu więcej mówić? Jeśli postęp nad silnikami diesla będzie nadal zmierzał w tym kierunku co dotychczas, to niedługo tradycyjne „benzynówki" będziemy oglądali wyłącznie w muzeach.
Nie wierzycie? Oto dowód – już ponad 50 proc. nowych Audi A4 sprzedawanych jest z dwulitrowym dieslem, dokładnie tym samym, który pracuje pod maską Toledo. Niemiec ma praktycznie identyczne osiągi co jego hiszpański kuzyn i tak samo mało pali. Jedyna różnica polega na tym, że w aucie z Ingolstadt silnik został znakomicie wyciszony i jego dźwięk stał się ledwo słyszalny zza kierownicy. No i sprawia wrażenie trochę mniej narwanego.
Tak samo jest w przypadku Citroëna C5, który stojąc na światłach, wygląda, jakby był przygotowany na to, że dymek z rury wydechowej pokaże mu byle Cinquecento. Ale pozory mylą. Dzięki 138-konnemu dieslowi francuskie kombi zabiera się do roboty równie szybko i chętnie co pracownicy winnicy. Równomiernie rozwija moc (turbodziura jest mało wyczuwalna) i męczy się dopiero w okolicach 4,5 tys. obrotów. Do tego jest wyjątkowo cichy i ma skromny apetyt (bez znęcania się nad nim spali średnio 6-7 litrów). No i do tego może przewieźć pokaźną liczbę skrzynek z Beaujolais. Po prostu – świetny robotnik.
Do tego Citroën przewiezie szefa winnicy po polnej drodze tak, jakby to była świeżo wyasfaltowana autostrada. Dzięki hydropneumatycznemu zawieszeniu III generacji C5 jest wręcz stworzony do jazdy po usłanych dziurami i koleinami drogach (czytaj: po Polsce). Do tego, jeżeli przyjdzie nam do głowy zapuścić się na piknik do lasu, możemy jednym przyciskiem podnieść samochód o kilkanaście centmetrów i pokonać dziury, przed którymi spasują nawet niektórzy kierowcy SUV-ów.
Niestety, do tej pory żadne tak komfortowe auto nie nadawało się do sportowej jazdy. Nie inaczej jest w przypadku C5. Samochód absolutnie nie jest mistrzem ostrego pokonywania niektórych zakrętów, a przy szybszej jeździe po wyboistej drodze lubi pobujać pasażerami. Co innego Audi i Seat. Oba auta mają podobne zawieszenia i trzymają się każdej nawierzchni jak przyklejone. Nie oferują francuskiego komfortu resorowania, ale też nie dają odczuć pasażerom jakości polskich dróg (Seat jest ciut twardszy). Za to dzięki czułym układom kierowniczym ze zmiennym wspomaganiem pozwalają szaleć po zakrętach, na których inne auta „wymiękają".
Dla każdego coś dobrego
A4, C5 czy Toledo? Wybór jest prosty i zależy od... naszych potrzeb, gustu i zasobności portfela. Najtańszy w zestawieniu Seat to samochód dla aktywnych rodzin, które czerpią przyjemność z życia nawet podczas jazdy. Ma hiszpański temperament i spartańskie plastiki w środku. Citroën jest jak luksusowy autobus. W komfortowych warunkach zawiezie na wakacje całą rodzinę z bagażami i pomoże w przeprowadzce (zmieszczą się do niego lodówka i pralka naraz). Nie oferuje w sumie tylko jednego – frajdy z prowadzenia. Dla prezesów, którzy wolą czerpać przyjemność z jazdy za kółkiem, niż siedzieć na tylnej kanapie, najlepsze będzie Audi. Doskonale się prowadzi, jest fantastycznie wykończone, ale... za małe dla rodziny, która marzy o długich, wakacyjnych wojażach. Dla dużych familii znacznie lepsze będzie Audi A6 Avant. Ma tylko jeden feler – kosztuje tyle co Citroën i Toledo razem wzięte.