Jeden dzień z: Lexus RX350
Ostatnie dni lutego mijały mi w lekko nerwowej atmosferze, a związane to było z mailem, który otrzymałem. Wynikało z niego, że na redakcyjnym parkingu zawitał Lexus RX 350 w wersji F-Sport a moim zadaniem będzie stworzenie tekstu z cyklu "Jeden dzień z", zaczynając właśnie z RX-em. O samym samochodzie wiedziałem co nieco, jednak znałem go tylko z ekranu komputera oraz z ogromnego bilbordu, który reklamował serię RX przy jednym z krakowskich rond. Bądźmy szczerzy, nie jest to w Polsce samochód, w którym mielibyśmy łatwą okazję zobaczyć naszego szwagra bądź wujka, chyba, że któryś z nich mieszkałby za wielką wodą.
Już w pierwszym kontakcie samochód wywarł na mnie dobre wrażenie. Szybkie oględziny sylwetki, którą już znałem i nareszcie można ruszać. Pierwszy miły akcent napotkałem już w chwili wsiadania do środka. Okazało się bowiem, że kluczyk, który już zdążył zawieruszyć się w kieszeni, może w niej pozostać na resztę dnia. Przekonałem się o tym w chwili, gdy tylko położyłem dłoń na klamce. Niemal natychmiast rozległ się znajomy łoskot związany z działaniem centralnego zamka i już mogłem bez większego wysiłku otworzyć potężne drzwi. Nadarzyła się wreszcie okazja do zapoznania się ze skrywanym do tej pory za przyciemnianymi szybami wnętrzem. Wskoczyłem na fotel i z lekkim zdziwieniem stwierdziłem, że osoba jeżdżąca przede mną musiała mieć 3 metry wzrostu, gdyż moje skromne 180 cm nie wystarczają, abym mógł dosięgnąć do hamulca. Cała sytuacja zmieniła się diametralnie po naciśnięciu przycisku START. W akompaniamencie silniczków elektrycznych mój fotel przesunął się do przodu, prowadząc mnie na spotkanie z obszytą miękką perforowaną skórą, wielofunkcyjną kierownicą. Ona sama również wysunęła się nieznacznie z deski rozdzielczej i opuściła w kierunku moich kolan. Ja w tym czasie miałem okazję zaznajomić się z krótką animacją przedstawiającą logo Lexusa, która pojawiła się na wyświetlaczu zlokalizowanym centralnie na szczycie deski rozdzielczej. Pozostała jeszcze tylko drobna korekcja ustawień fotela i lusterek, wybór ulubionej stacji radiowej i ruszamy.
Pierwsze nierówności na drodze dotarły do mnie dość nieoczekiwanie i gwałtownie poprzez fotel, swoją drogą przyjemnie nagrzewający się. Zawieszenie wydawało mi się zbyt twarde jak na samochód tego typu, jednak kilka szybciej pokonanych zakrętów dało mi jasny sygnał, że ma to swoje uzasadnienie. Działający z wyraźnym oporem układ kierowniczy informował o tym, co właśnie dzieje się z przednimi kołami. Zbyt duża doza zaufania co do sportowych aspiracji „Lexa” zwykle kończyła się jednak interwencją systemu kontroli trakcji, który pozostawał bezradny w starciu z rozpędzoną bezwładną masą stali, skóry i wszędobylskiego luksusu. Jakakolwiek próba utrzymania go na pożądanym torze jazdy musiała być poprzedzona dość mocnym hamowaniem. Stabilizowało ono przód, jednocześnie redukując ilość frajdy, która do tego momentu rosła wraz z prędkością, wyświetlaną na szybie czołowej.
Mijały kolejne godziny, a wraz z nimi zmieniał się mój stosunek do RXa. Początkowa euforia została w tyle, a nasilające się korki w okolicach centrów handlowych dały okazje do przeprowadzenia chłodnej kalkulacji. Bez wątpienia, siedząc tam, czułem że jestem kimś ważnym, takim jak z pewnością powinien się czuć każdy posiadacz samochodu marki premium. Siedziałem wygodnie usadowiony, odizolowany od reszty świata, obserwując jak przechodnie reagują na to mruczące, czarne monstrum. Ku mojemu rozczarowaniu samochód nie skupiał na sobie zbyt wielkiej atencji. Zupełnie inaczej wyglądał stosunek pozostałych uczestników ruchu. Zgodnie z moimi oczekiwaniami auto nie pozostawało przez nich niezauważone. Zatrzymując się na światach mogłem obserwować dwie rzeczy, zadartą do góry głowę kierowcy stojącego na pasie obok, a chwilę potem malejące we wstecznym lusterku odbicie jego samochodu. Nawet teraz to wspomnienie budzi uśmiech na mojej twarzy. Gdy już nakarmiłem swoje męskie ego i skończyłem udowadniać sobie i światu jak wielkim, szybkim i głośnym samochodem jeżdżę, zacząłem poszukiwania tych, którzy mogą o swoim aucie powiedzieć to samo co ja. Niespełna 100 przejechanych kilometrów po Krakowie dało zdumiewający rezultat. Klucząc przez kilka godzin po mieście napotkałem tylko jedno auto, którego przód przyozdobiony był wielką literą L. Na domiar złego, wspomnianym egzemplarzem była seria GS, prowadzona przez kobietę, której nawet powieka nie drgnęła gdy ją wymijałem. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że posiadacz auta tej marki może się czuć wyjątkowo na drodze.
A dlaczego tak? Samochody typu SUV cieszą się w Polsce nieustannie rosnącą popularnością. Jednak aura prestiżu i niezniszczalności aut niemieckich stanowi nie lada barierę do pokonania dla producentów z innych krajów. Kiedy wydajemy na samochód tak znaczącą sumę pieniędzy (testowany egzemplarz został wyceniony na 323 900 zł) to w większości przypadków wybór pada na któregoś z przedstawicieli niemieckiej myśli technicznej. Nie umniejszam tu klasy aut, które stanowią europejską odpowiedź na testowanego Japończyka. Zgodzę się z tym, że BMW, Mercedes, czy Audi oferują silniki zarówno mocniejsze jak i bardziej ekonomiczne a ich samochody potrafią uzyskać „setkę” o dwie sekundy szybciej. Zdaję sobie sprawę również z tego, że nawet rodzima konkurencja w postaci Infiniti FX w pewnych aspektach jest w stanie zaoferować więcej, pomimo bardziej przystępnej ceny.
Nie wolno jednak zapominać o jednym: wybór auta to nie jest kupno deski do prasowania. Samochód to więcej niż przedmiot - to coś co nas definiuje, więc przy jego wyborze musi pojawić się choćby odrobiona miejsca na głos serca, a jeśli już kiedyś będziecie mieli okazję pojeździć Lexusem RX 350 to z pewnością nie pozostaniecie wobec niego obojętni.
Bardzo szybko przyzwyczaiłem się do tego samochodu. Przestał przeszkadzać tandetny plastik oddzielający koło kierownicy od jej centralnej części z poduszką powietrzną. Coraz większą frajdę sprawiały również zmagania, jakie toczyłem z prawami fizyki, próbując maksymalnie wykorzystać moc i napęd samochodu. Tego typu igraszki mają to do siebie że trzeba po nich ochłonąć, tymczasem poszukiwania przycisku odpowiedzialnego za regulacje temperatury wnętrza wcale tego nie ułatwiały. Tego było za wiele. Nadszedł czas na wizytę na stacji benzynowej, by bez zbędnego ryzyka zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. W końcu zacząłem odnajdywać się w panelu sterowania klimatyzacją. Jestem jednak pewien że stało się to jedynie dlatego, że do złudzenia przypominał mi mój dekoder telewizji satelitarnej. Ponadto inżynierowie Lexusa zdecydowanie zaniedbali temat rozlokowania niektórych przełączników. Jakież było moje zdziwienie gdy szperając za czymś niemal pod deską rozdzielczą przypadkowo włączyłem spryskiwacze reflektorów! Szybko zaprzestałem eksplorowania tamtych rejonów w obawie, że kolejny guzik jaki odnajdę odpowiedzialny będzie za zniszczenie jakiejś małej wyspy na ocenie spokojnym.
Ogrom wyposażenia dodatkowego, jaki znalazł się w tym egzemplarzu, w pewnym momencie przewyższył moją determinację do skorzystania z każdej z dostępnych funkcji. Przestałem zwracać uwagę na to, jak wpisać adres w nawigacji i czy przypadkiem nie powinienem zmienić ustawień aktywnego tempomatu, tak aby utrzymywał odstęp 25 zamiast 50 metrów. Skupiłem się jedynie na tym jaką radość z jazdy daje Lexus. Z zewnątrz samochód wygląda dość agresywnie i to wrażenie nie ginie przy pierwszej próbie dynamicznego startu spod świateł. W parze z przyzwoitymi osiągami idzie również bezpieczeństwo. W kabinie gdzie wzrokiem nie sięgnąć widnieją napisy informujące o zainstalowaniu w tym aucie poduszek powietrznych, które mają za zadanie chronić każdą część ciała pasażerów. Może nie jest on samochodem idealnym, ale zaręczam, że każdy sporo by dał żeby to właśnie nim przeciskać się przez miasto sącząc kawę i rozkoszując się faktem jak wyjątkowym i rzadko spotykanym w Polsce samochodem jedzie. Pomimo to, jedna rzecz w tym modelu pozostaje solą w oku i ciężko jest ją zaakceptować. Jest to spalanie. Lexus RX350 jako jeden z bardziej popularnych w USA modeli, wyznaje również typową dla Amerykanów ideologię „im więcej wlejesz, tym dalej zajedziesz”. W przypadku mojej krótkiej aczkolwiek dynamicznej eskapady udało mi się uzyskać wynik nawet 16 litrów na 100 km. Pierwszym, co nasunęło mi się na myśl po sprawdzeniu raportu spalania, była alternatywna wersja Lexusa o oznaczeniu RX 450h, testowana już w naszej redakcji. Pod maską znajdziemy dokładnie taki sam silnik V6 o mocy 277 KM, który współpracuje dodatkowo z silnikiem elektrycznym, podnoszącym łączną ilość koni pod maską do 299. Można sądzić, że ich dodatkowa ilość wpłynie korzystnie na osiągi jednocześnie redukując spalanie.
Wszystko zostaje jednak zniweczone przez dodatkowe 100 kg, na które składa się system zarządzania energią z silnikiem elektrycznym i pokaźnych rozmiarów akumulatory. System hybrydowy ma w założeniu chronić przed szokiem, jaki może spotkać nas podczas wizyty na stacji benzynowej. W rzeczywistości ze względu na dość sporą masę auta, silnik elektryczny jesteśmy w stanie wykorzystać jedynie przy spokojnej jeździe miejskiej. Wtedy możemy liczyć na oszczędności paliwa sięgające nawet 3 l/100 km. Wystarczy jednak nieco głębiej wcisnąć pedał gazu, czy wyjechać poza miasto a nie dane nam będzie rozstać się z odgłosem pracy silnika benzynowego. No i pozostaje jeszcze jeden niuans, bycie proekologicznym kosztuje i to całkiem sporo. Za wersję 450h musimy zapłacić o 40 000 zł więcej od testowanego przez nas egzemplarza. Pozostaje jednak pytanie, czy dla kogoś kto przeznacza na samochód prawie 350 000 zł istotne jest czy będzie on palić 10 czy 13 litrów? Któż nie chciałby się o tym przekonać.