Infiniti M - Alternatywy 35h
No dobrze, udało Ci się. Twój biznes zaczął przynosić stabilne wysokie dochody. Stać Cię na drogie auto i już nie odprowadzasz wzrokiem każdego kombiaka, o którym kiedyś marzyłeś, bo pomógłby Ci rozwozić więcej towaru do klientów. Teraz masz wyższe aspiracje - potrzebujesz czegoś dla prezesa. Nie byle jakiego prezesa - takiego, któremu się udało. Nie chcesz jednak za bardzo rzucać się w oczy autem klasy wyższej, tylko pragmatycznie szukasz idealnej relacji ceny do praktyczności i luksusu. I dlatego idziesz do salonu Audi, BMW lub Mercedesa i kupujesz sobie coś wypasionego za 300 tysięcy.
Wiedziałem. Wiele osób tak robi – skupia się na najbardziej popularnych markach i zapomina o tym, że poza liderami sprzedaży „Made in Germany” jest jeszcze kilka ciekawych ofert. Nie twierdze, że niemieckie prymusy są złe - wręcz przeciwnie. Są perfekcyjne i bardzo mi się podobają, lecz ich zakup przypomina mi odruch – kopnięcie nogą po uderzeniu w kolano młoteczkiem neurologicznym. A tymczasem… nie zaszkodzi przecież rozejrzeć się pod paroma innymi adresami.
Alternatywne adresy
Przecież klient celujący w wyższą klasę średnią ma w czym wybierać. O jego względy walczy i Honda z modelem Legend i Volvo z S80. Załóżmy jednak, że prezes chce mieć ekologiczny wizerunek. Wówczas mamy dwa ciekawe alternatywne adresy: Lexusa GS szukamy pod adresem Alternatywy 450h, natomiast testowane dziś Infiniti można znaleźć pod adresem Alternatywy 35h i tu się zatrzymam na dłużej.
Infiniti M wygląda jak milion dolarów. Dowody? Proszę bardzo – podjeżdżając pierwszego dnia na redakcyjny parking, zobaczyłem na każdym piętrze biurowca po kilka par oczu wpatrzonych w świeżo umytego samuraja, którego karoseria zdawała się krzyczeć: „Jestem szybki! Silny! Ładny! Ale nade wszystko – inny! A mój właściciel podkreśla mną swoją nieszablonową osobowość i wyszukany gust”. Naprawdę - tu nie ma miejsca na pomyłkę! Marka Infiniti ma w Polsce tylko dwa salony, więc przypadkowo do nich nie można wstąpić - tylko z premedytacją.
Wnętrze nadąża za pierwszym wrażeniem
Czasem się zdarza, że projektanci nadwozia i wnętrza auta nie chodzą po pracy razem na drinka. Efekt jest taki, że nadwozie jest nakreślone śmiałymi liniami, ale po zajęciu miejsca za kierownicą ma się wrażenie, że ktoś podmienił auta, bo kabina stylistycznie nie nadąża za nadwoziem.
W przypadku Infiniti M projektanci obydwóch zespołów musieli zaliczyć niejedną balangę. Wracając następnego dnia w oparach sake do pracy, mogli nawet pomylić drzwi, przypadkowo się zamienić biurkami i w ten sposób zaprojektować auto, którego wnętrze stylistycznie wynika z nadwozia, a nadwozie stylistycznie wynika z wnętrza, w którym wszystko wygląda dokładnie tak jak powinno – z klasą i smakiem – jak kolejny milion dolarów.
Najważniejsze, że nie tylko wygląda z klasą – Infiniti postawiło sobie za punkt honoru, aby auto było wyjątkowo przyjemne w obcowaniu. Fotele są więc wykończone miękką skórą (w katalogu nazywana tajemniczo skórą typu „semi anilina” – brzmi, jak nazwa lekarstwa na receptę), a japońskie drewno jesionowe użyte przy wykończeniu środkowego tunelu wypolerowano ręcznie i powleczono (uwaga!) proszkowanym srebrem. Maniacy!
Wysiłek nie poszedł na marne – cegiełka do cegiełki, we wnętrzu auta osiągnięto pewien euforyczny stan komfortu, potęgowany armią elektroniki dbającej o dobre samopoczucie, rozrywkę i bezpieczeństwo załogi. O aktywnym tempomacie czy kontroli pasa ruchu chyba nie ma sensu wspominać - w tej klasie to oczywistość (przynajmniej w opcji). Jednak nie mogę nie wspomnieć o nawiewie „Forest Air” raczącym płuca pasażerów jonizowanym leśnym powietrzem, które dzięki funkcji „Bryza” wydostaje się nie wiadomo skąd, nie tworząc przeciągów.
Żeby nie było tak pięknie, znalazłem też parę mankamentów. Pierwszy, najbardziej przytłaczający, to nadmiar przycisków. Czuje się, jakby ktoś mi kazał zagrać na akordeonie – setka przycisków pod prawą ręką, niewiele mniej pod lewą. Na samej kierownicy 14 guzików i klawiszy. No cóż, jak ktoś sobie życzy, aby roleta pod tylną szybą składała się i rozkładała automatycznie, to musi przyjąć do wiadomości, że potrzebny jest do tego być odpowiedni guzik.
Drugi problem pojawił się, kiedy zapadł zmrok. Daszek nad centralnym ekranem komputera powinien być zdecydowanie większy, ponieważ cały ekran odbija się na przedniej szybie, co w nocy trochę rozprasza kierowcę. I wreszcie, znów mój dwumetrowy wzrost… miejsca w aucie niby nie brakuje, fotel i kierownicę można regulować w milionie płaszczyzn, mimo to nie udało mi się ustawić zagłówka na odpowiedniej wysokości, a środkowy tunel za bardzo się rozszerzał ku górze ograniczając miejsce na prawe kolano. Dłużej już nie będę na siłę wyszukiwał wad, bo choćbym się rozpisał na trzy strony, to i tak wskazówka ogólnego wrażenia nawet nie drgnie, pozostając jak przyklejona do napisu Maksymalny Komfort.
Podwójne serce
Jak wspominałem, testowana „eMka” ma literkę „h” w nazwie. A to oznacza, że pod jej maską bije nie jedno, ale dwa serca. Hybryda od Infiniti przychodzi na rynek i od razu powoduje u konkurencji masowe wezwania głównych inżynierów na dywaniki prezesów pytających „Dlaczego Infiniti wchodzi z pierwszą hybrydą i to od razu lepszą od naszej?”.
Jedno z serc Infiniti M to 3,5-litrowy benzynowy silnik V6 o mocy 306 KM. Drugie – to wspomagający go mocny 68-konny silnik elektryczny. Łącznie tworzą duet o mocy 364 KM, który porusza ten ciężki 1830-kilogramowy pojazd z zadziwiającą lekkością, jakby to była jego kartonowa makieta. Dzięki silnikowi elektrycznemu, który oferuję w każdej chwili 270 Nm momentu obrotowego, użyto tu silnika 3,5-litrowego, a nie większego 3,7-litrowego, który można znaleźć pod maską klasycznej wersji benzynowej modelu M.
Jak wyszło? Liczby mówią same za siebie: na rozpędzenie się do „setki” ta limuzyna potrzebuje zaledwie 5,5 sek. Czyli - jeździ tak, jak wygląda. Porównując z Lexusem GS 450h jest to 0,4 sekundy mniej. Porsche Panamera S w wersji hybrydowej także jest o pół sekundy wolniejsza.
Wrażenia z jazdy
Dość tych suchych liczb. Ustawiam pokrętło w tryb Sport i wciskam gaz do oporu. Przyśpieszenie jest natychmiastowe i bardzo płynne - nie towarzyszy mu żaden większy hałas ani wibracje. Tym ciekawiej – obrazy za oknem zaczynają niepokojąco szybko się zmieniać, co przy braku akompaniamentu ryku silnika czy strzałów z wydechu daje ciekawy efekt, wzmagający wrażenia. Przyśpieszenie jest w ciszy subiektywnie odbierane jako większe, bo „setka” na ładnie wyrzeźbionym prędkościomierzu przychodzi znienacka.
Auto potrafi poruszać się na samym silniku elektrycznym, a przy jednostajnej jeździe potrafi się obejść bez benzynowego serca nawet przy prędkości 100km/h. Ciekawe, że w chwilach jazdy na prądzie emituje dźwięki imitujące pracę silnika, aby piesi nie wpadali na maskę. Jeśli jednak marzysz o karierze motorniczego i przejechaniu przez całe miasto na samych elektronach, to raczej się zawiedziesz - silnik benzynowy jest uruchamiany co chwilę – wszystko po to, aby kierowca nie odczuł ani przez chwilę braku mocy. Nieprzypadkowo w materiałach reklamowych Infiniti pisze „Osiągi ponad wszystko”.
Nie samymi osiągami …
Osiągi się kończą w chwili, kiedy przełączysz pokrętło trybu jazdy na ECO. Wówczas pedał gazu ożywa i zaczyna… kopać się z kierowcą, odbijając przy zbyt (jego zdaniem) mocnym nacisku. Niezbyt to przyjemne, na szczęście daje się wyłączyć w ustawieniach. Walce o każdy gram paliwa towarzyszy miganie kontrolki ECO, która w szczególnie nieekologicznych momentach potrafi nawet zmienić kolor z zielonego na pomarańczowy, dając tym samym wyraz swojego zniesmaczenia.
Narzekania na tryb ECO skończą się pod dystrybutorem, kiedy się okaże, że ta niemal 5-metrowa limuzyna jest w stanie spalić 6,5 litra benzyny na 100 km na trasie Warszawa-Kraków. Z wyrzeczeniami rzecz jasna, ale przy niezłej średniej prędkości 80 km/h. Bez wyrzeczeń trzeba doliczyć 1 litr więcej, co nadal jest dobrym wynikiem, zważając na masę pojazdu, pojemność silnika i moc, drzemiącą pod prawą nogą. W mieście spalanie deklarowane przez producenta, to 9,2 litra/100 km, ale w praktyce wynik ten jest wyższy o 1-2 litry. Nadal jednak jest świetny.
Życie to jednak nie jest bajka i aby zachować obiektywność, spójrzmy na wady tego rozwiązania. Dwie są dość istotne. Jedna z nich to startowa cena 259,650 zł, wyższa o przeszło 20 tysięcy od najtańszej wersji tego samego modelu z 3-litrowym dieslem czy benzyną 3.7 V6. Uznajmy jednak, że 20 tysięcy dla nabywcy tego auta nie będzie powodem do rezygnacji z zakupu. Pozostaje druga wada - poważniejsza. Czy kojarzysz Mini Countryman? Jak sama nazwa wskazuje – duży ten model nie jest. Tymczasem ma identyczną pojemność bagażnika co testowana pięciometrowa hybryda – 350 litrów. Tak, wiem, gdzieś trzeba było upchać tę nowoczesną litowo-jonową baterię, ale żeby aż tak przycinać bagażnik? Na pocieszenie powiem, że konkurencyjny Lexus GS 450h ma bagażnik o pojemności 280 litrów, czyli gdzieś na poziomie Fiata Punto.
Na koniec powiem jeszcze o siedmiobiegowej skrzyni biegów, którą lepiej zostawić w spokoju, bo najlepiej działa w trybie automatycznym. Próby manualnej zmiany biegów kończą się rozczarowaniem – kierowca sobie, a auto sobie. Rozczarowań nie będzie natomiast przy ocenie komfortowego i sprężystego zawieszenia, czułego układu kierowniczego czy bardzo dobrych hamulców, które nie dość, że skutecznie walczą ze sporą masą auta, to jeszcze odzyskują energię z hamowania i magazynują ją we wspomnianych bateriach.
Podsumowanie
Może Ci w tym aucie brakować ostrości jazdy z BMW, prestiżu Mercedesa czy nienagannej poprawności wizerunku Audi. Wszystkiego jednak mieć nie można. Niemieckim prymusom brakuje z kolei tej samurajskiej indywidualności wzmocnionej dodatkowo faktem, że Infiniti M niełatwo spotkać na drodze.
Czy warto umówić się na jazdę próbną? Czas na pewno nie będzie stracony, a nawet jeśli w końcu (zapewne) i tak zapłacisz za niemiecką perfekcję, to przynajmniej będziesz wiedział, za czym tęsknić, kiedy na ważne spotkanie kilku prezesów przyjedziesz tym samym, co oni...