Ford Mustang Convertible 2.3 EcoBoost – galopująca legenda
Bez wątpienia samochody są wspaniałym wynalazkiem. W końcu jedna trzecia długodystansowego transportu opiera się właśnie na motoryzacji. Poza tym o ile przyjemniej jedzie się do pracy wygodnym ciepłym autem, niż zatłoczonym, nie zawsze pachnącym fiołkami autobusem. Kwintesencją piękna motoryzacji nie są jednak rozwiązania logiczne, a wręcz przeciwnie. Najbardziej cieszą auta można by powiedzieć bezsensowne. Takie, których sens sprowadza się głównie do tego, żeby po prostu je mieć i czerpać z nich radość.
Ford Mustang narodził się w Stanach Zjednoczonych na początku lat 60. ubiegłego wieku. Większość ówczesnych aut była nudna jak flaki z olejem, do bólu poprawna i nie wywołująca żadnych emocji. Ludzie patrzyli na samochody jak na zwykłe środki transportu, a finezja była ostatnią rzeczą o jakiej myślano podczas projektowania pojazdów. Oczywiście były wyjątki, jak choćby Chevrolet Corvette. Jednak na to auto mało kogo było stać. Młode pokolenie zaczęło się wręcz domagać auta sportowego, które chwytałoby za serce. Miało mieć dynamiczną sylwetkę, dobre osiągi i przy okazji nie powodować konieczności sprzedaży narządów, czy innych mniej lub bardziej nielegalnych sposobów zdobycia gotówki. I tak w 1964 roku narodził się pierwszy Ford Mustang. Przedstawiciele marki długo głowili się nad odpowiednią nazwą dla samochodu przeznaczonego dla „młodych gniewnych” i chyba nie mogli wymyślić lepiej. Nic nie jest bowiem bardziej amerykańskie i równie mocno nie przywodzi na myśl wolności, niezależności, piękna i siły, jak właśnie mustangi, uosabiające ducha dzikiego zachodu.
Kopytne mustangi pojawiły się na amerykańskiej ziemi dużo wcześniej, niż opony Forda zetknęły się z nawierzchnią. Jednak historia motoryzacyjnego dzikiego konia jest długa i nie sposób powiedzieć, że czasy świetności ma już za sobą. Kultowy „pony car” doczekał się już sześciu generacji. Jednak dopiero ta ostatnia dała Europejczykom możliwość kupienia tego auta bez konieczności sprowadzania zza oceanu. Wersja Convertible pozwalająca poza wolnością poczuć także wiatr we włosach, była obecna we wszystkich wcieleniach legendarnego amerykańskiego auta.
Choć produkowanie kolejnych generacji kultowych samochodów nie zawsze powoduje zachwyt fanów, stojąc przed wyborem pierwszego Mustanga z 1964 roku, lub najnowszego modelu, niewiele osób byłoby w stanie podjąć tę decyzję w ułamku sekundy. Choć nic nie odda klimatu amerykańskich lat sześćdziesiątych, od nowego Mustanga trudno oderwać wzrok. Masywna sylwetka, maska długa jak stół, groźne przednie reflektory i kultowe „pasiaste” tylne lampy. Po złożeniu czarnego brezentowego dachu jest jeszcze lepiej, choć w wersji „ubranej” auto wygląda niemal równie atrakcyjnie. Jazda pod gołym niebem nie pozbawia jednak Mustanga przestrzeni bagażowej, jak to bywa w niektórych kabrioletach. W tym przypadku dach chowa się tuż za zagłówkami drugiego rzędu siedzeń, a nie w bagażniku. Dzięki temu stale mamy do dyspozycji 332 litry objętości.
Z bliska Ford Mustang wydaje się większy niż na zdjęciach czy w kolorowych magazynach. Choć długością 4784 mm może nie powala na kolana, wystarczy stanąć z nim ramię w ramię by na własne oczy przekonać się, że to na prawdę kawał auta. Ten rosły konik swoje niestety waży, ponieważ wersja Convertible może pochwalić się masą 1718 kilogramów. Jednak to tylko 65 kilogramów więcej niż niemal bliźniaczy wariant Fastback.
We wnętrzu Mustanga sporo się dzieje. Mamy tu pomieszanie nowoczesności z klasyką. Na pokładzie znalazł się cieszący się niezbyt dobrą sławą system multimedialny Forda. Czy jest na sali ktoś, komu sprawia przyjemność jego obsługa?... Wizualnie nie ma się jednak do czego przyczepić. Pod ekranem znalazły się typowe przyciski służące do obsługi klimatyzacji a poniżej old school’owe, niemal „lotnicze” przełączniki. Fotele zostały obszyte czarno-wiśniową skórzaną tapicerką, której kolor katalog określa jako… brązowy. Są bardzo wygodne i zapewniają przy tym przyzwoite trzymanie boczne. Tylna kanapa jest dwuosobowa, a swoim wyprofilowaniem przypomina dwa niezależne fotele. Niestety jazda w drugim rzędzie siedzeń przy otwartym dachu powoduje tornado na głowie i całkowite zerwanie kontaktu werbalnego z kierowcą i pasażerem jadącym z przodu. Jednak zajmując miejsce za kierownicą nawet przy dużych prędkościach wicher nie „urywa głowy” a jazda w promieniach słońca jest prawdziwą przyjemnością.
Ile kosztuje taki American dream? Wersja Convertible z silnikiem 2.3 EcoBoost i automatyczną skrzynią biegów to wydatek 174 400 zł. Dopłacając 21 tysięcy złotych możemy cieszyć się pięciolitrowym potworem pod maską. Wariant EcoBoost wydaje się o tyle rozsądniejszy, że tankowanie go nie puści nas z torbami.
Z czym kojarzą się muscle car’y? Przede wszystkim z wielkim, bulgoczącym i paliwożernym V8 pod maską. Choć trudno Mustanga sklasyfikować jako typowego przedstawiciela tych „amerykańskich mięśniaków”, oczekiwania są podobne. Każdy kto choć raz usłyszał jak pięknie „gada” pięciolitrowe V-osiem, długo tego dźwięku nie zapomni. Jednak Ford z myślą o europejskich klientach zaprojektował jednostkę, która niejednego rodowitego Amerykanina wprawiłaby w osłupienie. Mowa o rzędowym czterocylindowym silniku EcoBoost o objętości skokowej 2.3 litra, który napędzał nasz testowy egzemplarz. Na pierwszy rzut oka to co najmniej o połowę za mało… Jednak jego parametry nieco ratują sytuację. 317 koni mechanicznych i 434 Nm maksymalnego momentu obrotowego może nie zapewnią nam tytułu „najszybszego auta w mieście”, ale (w przeciwieństwie do pięciolitrówki) jadąc w trasę odległości między stacjami benzynowymi powinny być wystarczające. Choć dane katalogowe obiecują przyzwoite zużycie paliwa 13.8 litra na 100 kilometrów miejskiej jazdy, trudno zbliżyć się do tego wyniku. Jeśli mimo silnika o połowę mniejszego niż w snach, postanowimy skłonić Mustanga do galopu, zużycie poszybuje w górę, by ustabilizować się dopiero w okolicy 17-18 litrów. Nieco lepiej jest po wypuszczeniu Mustanga na otwartą przestrzeń. Tam zamiast siana i kostki cukru, Ford zadowoli się niecałymi dziewięcioma litrami na dystansie 100 kilometrów. O ile nie będziemy stale popędzać go do cwału. Taki sprint od 0 do setki trwa 5.8 sekundy. To mało, jednak podczas gwałtownego ruszania nie czuć aż tak imponującego przyspieszenia, jakiego można by się spodziewać po danych technicznych. Wiele rekompensuje jednak tylny napęd. Przy zdecydowanym naciśnięciu pedału przyspieszania, nie trudno poprosić tylną oś o poślizg. Zabawa ta nie przypomina jednak pierwszej w życiu jazdy na łyżwach, a auto niemal w pełni daje się kontrolować. Bez problemu można łagodnie wyjść z poślizgu lub też kontynuować go jeśli otoczenie nie zgłasza protestów.
Dość już o zużyciu paliwa i cyferkach, które mało kogo interesują w aucie tego typu. Pomówmy o emocjach… Podpisujesz dokumenty uprawniające do wypożyczenia auta. Wychodzisz na parking gdzie czeka już na Ciebie piękna biała bestia… Z rosnącą ekscytacją sięgasz za klamkę czując, że w tym momencie do pełni szczęścia brakuje Ci tylko kowbojskiego kapelusza i legendarnej Route 66. Zajmujesz miejsce za kierownicą, rozglądasz się po otoczeniu, w którym spędzisz jakieś 90% z najbliższych kilku dni. Old school przemieszany z nowoczesnością jeszcze bardziej podnosi ciśnienie, by wreszcie ruszyć z kopyta. Wciskasz przycisk Start i… nie dzieje się prawie nic. Otwierasz dach w nadziei, że może właśnie wsiadłeś do najlepiej wygłuszonego auta w historii. Mija mniej niż 10 sekund gdy już możesz cieszyć się niebem nad głową, lecz do uszu dociera tylko leniwe pyrkotanie. Żadnego bulgotu, drżenia karoserii, padających w locie ptaków... Auto które swoją prezencją przypomina króla lwa, zamiast ryknąć na pół ulicy, cicho miauczy. Robiąc nieco głupią minę i mrucząc pod nosem „hę?...” przełączasz skrzynię w tryb Drive i świat wywraca się do góry nogami. Oczywiście wariant EcoBoost w starciu z wersją GT powinien wymijająco spytać „zastałem Jolkę?” i rakiem wycofać się na bezpieczną odległość. Jednak solo potrafi dać tyle radości i przyjemności z jazdy, co żadne inne auto. Podejrzewam, że pięciolitrówka stale Cię podpuszcza „No dawaj… Nie po to mam ponad 420-konne V8 pod maską, żebyś jechał jak swoja babcia…”. Mustang Convertible 2.3 EcoBoost nie chce Cię zabić, nie chce żebyś wygrywał nim wyimaginowane uliczne wyścigi, albo rolował asfalt przy każdym starcie spod świateł. On zabiera Cię na przejażdżkę, tak jakbyś zabrał dziewczynę na randkę. W tym aucie masz być po prostu szczęśliwy, a on daje Ci to od pierwszych kilometrów. Otwarty dach, letnie słońce, wiatr we włosach i uśmiech na twarzy – to zestaw startowy, który otrzymujesz w pakiecie z kluczykami do auta.