Cudownie szpanerski - Mercedes SLS
Raz na kilka lat wszyscy miłośnicy motoryzacji wstrzymują oddech, kiedy na rynku pojawia się nowy supercar. Nowe auto marzeń, o którym śnić będą, by choć raz zobaczyć je przejeżdżające na ulicy. Studiują z wypiekami na twarzy broszury informacyjne, czytają pierwsze testy i w duchu nie mogą przestać zazdrościć ich autorom możliwości obcowania z czymś tak niezwykłym. Wiem o tym, bo sam nie raz "chorowałem" na punkcie nowych supercarów, ale dwa lata temu na rynku pojawił się wyjątek.
Kiedy ma się do czynienia z arcydziełem sztuki inżynierskiej trudno, zamiast być zauroczonym, doszukiwać w nim wad. Tak jednak zrobiłem, kiedy na rynku pojawił się Mercedes SLS AMG. Nie było końca zachwytom w prasie branżowej, na portalach, forach i w telewizji nad niesamowitym urokiem i porażającymi osiągami tego potwora. Wszyscy ekscytowali się tym, jak to Mercedesowi udało się wskrzesić legendę – słynnego 300SL Gullwing’a. Ja zaś zastanawiałem się „i co z tego?”. W linii bocznej SLSa widać naturalnie inspiracje słynnym przodkiem, ale podnoszone do góry drzwi nie mają już kształtu skrzydeł mewy, z którymi skojarzenie nadało autu przydomek. W samej stylistyce również trudno doszukiwać się podobieństw, co trudno krytykować – to nie Mini, albo Fiat 500, który ma cieszyć stylistyką retro. Z drugiej jednak strony nie potrafiłem spojrzeć na SLS’a i powiedzieć „tak, to auto wygląda wspaniale”. Dlatego też nie patrzyłem na ten model jak na wskrzeszenie, albo chociaż duchowego spadkobiercę, legendarnego Gullwing’a, ale jak na następcę cudownego Mercedes’a McLaren’a SLR. Niegodnego następcę, chciałoby się rzec, jako że zamienił on nadwozie z włókna węglowego na aluminiowe i napędzany jest przez słabszy silnik. Podsumowując, nigdy nie byłem fanem Mercedesa SLS AMG. Kiedy jednak dowiedziałem się, że będę miał okazję się nim przejechać, serce mocniej mi zabiło. To był znak…
Pierwszą rzeczą, jaką się zauważa, jest maska. Ona dominuje wygląd samochodu, nadaje mu niezwykły charakter i sprawia, że trudno na ulicy o głowę, która nie obróci się za SLS’em. Nie chodzi tu jedynie o jej długość, ale o fakt, że wygląda na całkiem płaską i bardzo niską (całe auto ma zaledwie 1262 mm wysokości). Ekstremalnie krótki tył wydaje się być jej naturalnym zakończeniem, przed którym wpasowano kabinę pasażerską, wyglądającą niczym kapsuła dla pilota rakiety. Potem zaczyna się dostrzegać detale – wloty powietrza na masce, skrzela za przednimi nadkolami odprowadzające gorące powietrze od hamulców i same hamulce – kryjące się za 19-calowymi alufelgami AMG ceramiczne, wentylowane i nawiercane tarcze budzące natychmiastowy respekt. Wszystko to sprawia, że dyskusje, czy podoba nam się na przykład kształt świateł nie ma znaczenia – liczy się tylko to, co czujemy stojąc przy tym potworze. Ja czułem ciarki na samą myśl o tym, że zaraz do niego wsiądę.
Po naciśnięciu przycisku na kluczyku (szkoda, że takim samym, jak w każdym innym Mercedesie) z drzwi wysuwają się klamki – w tym aucie to logiczne, podobnie jak chowane koła w odrzutowcach. Po podniesieniu skrzydła do góry czas na naukę wsiadania – nie ma nic bardziej zawstydzającego, niż auto ze szpanerskimi drzwiami, do którego nie potrafimy sprawnie wsiąść. Tu akurat jest to proste – prawa noga pod kierownicę, tyłek na fotel, lewa noga dołącza (uważamy przy tym na próg wykończony włóknem węglowym). Kiedy tylko zamkniemy z cichym klapnięciem drzwi (których osoby średniego wzrostu mogą zwyczajnie nie dosięgnąć), ogarnia nas wrażenie siedzenia w myśliwcu. Nie, żebym kiedykolwiek w jakimś siedział, ale jestem przekonany, że odczucia są bardzo podobne. Fotel, który na zdjęciach wygląda komfortowo i niewinnie, trzyma mnie w mocnym uścisku, spłaszczona u dołu kierownica wykończona skórą, alcantarą i aluminium wspaniale leży w dłoniach, a przede mną rozciąga się niezwykły widok – onieśmielająco długa maska, która przypomina, że siedzę w czymś niezwykłym. Na wykończonym włóknem węglowym tunelu środkowym jarzy się czerwienią przycisk Start Engine, kusząc, abym go wcisnął. Kiedy to robię do moich uszu dochodzi jeden z najwspanialszych dźwięków, jakie zdarzyło mi się w życiu usłyszeć. Przy uruchamianiu silnika wydech Mercedesa SLS potrafi przyprawić o ciarki swoim głębokim, basowym pomrukiem i warknięciami. Czas sprawdzić, czy to tylko czcze przechwałki, czy może zapowiedź szaleńczej przejażdżki.
Wyjeżdżam na prosty odcinek drogi i wciskam gaz do oporu, rzucając wyzwanie potworowi o pojemności 6,2 l i mocy 571 KM drzemiących pod maską. Efekt jest piorunujący – auto natychmiast ciska moją głową w zagłówek i jak błyskawica zaczyna mknąć przed siebie, a wtóruje temu dźwięk niczym nadchodząca burza, która zostawia na swojej drodze jedynie jałowe pustkowia. Trudno powiedzieć, co robi większe wrażenie – czy przyspieszenie do „setki” w 3,8 s, czy może odgłos wydechu wywołujący niepowstrzymany uśmiech kompletnego zauroczenia. Niektórzy próbują porównywać go z dźwiękiem amerykańskich muscle carów, ale dla mnie inżynierowie AMG poszli własną, niezwykłą drogą.
O inspiracje tradycjami zza oceanu nie można tym bardziej posądzić osób odpowiedzialnych za prowadzenie Mercedesa SLS, ponieważ jest ono po prostu cudowne. To ważące ponad 1,6 tony coupe prowadzi się niczym gokart, posłusznie wykonując najmniejsze polecenia kierowcy. Auto jest niezwykle stabilne, czego zasługą jest szerokie nadwozie (1939 mm), ale również świetny rozkład masy (w proporcjach 47:53) będący efektem umieszczenia silnika za przednią osią, a skrzyni biegów przy tylnej. Konkurencja dla Porsche? Można tak powiedzieć, ale o ile kultowe 911 jest autem bardzo szybkim i bardzo poważnym, Mercedes SLS AMG lubi się również pobawić. Łatwość, z jaką to spore coupe zarzuca tyłem jest niezwykła. Nawet w samochodach o dużej mocy trzeba odpowiednio się ustawić, aby tylne koła straciły przyczepność i auto zaczęło się obracać. W przypadku SLSa wystarczy lekko skręcić koła i dodać gazu, a natychmiast zacznie się zachowywać, jakby stał na lodzie. Ogromne tylne opony (szerokie na 295 mm) zdają się nie zapewniać najmniejszej przyczepności. Co ciekawe jednak przód auta pozostaje przy tym niewzruszony, niczym przyklejony do asfaltu. Jaki jest tego efekt? W normalnym samochodzie trzeba umieć „zamiatać tyłem”, a także odpowiednio założyć kontrę, aby auto pojechało tam, gdzie chcemy. W Mercedesie SLS zaś wystarczy dodać nieco gazu skręcając kierownicą, a następnie wyprostować ją, aby posłusznie zakończył zabawę.
Czy samochód ten ma zatem wady? Trudno jakąś wskazać – miejsca w środku wystarczy nawet dla dwumetrowych kierowców, zawieszenie nie jest ekstremalnie twarde i jazda po polskich drogach nie powoduje wypadania plomb, bagażnik z łatwością połknie bagaże na nieduże wakacje, a wnętrze to pean na cześć wspaniałej w dotyku skóry i włókna węglowego. A wracając do myśli z początku artykułu, jak się ma SLS do mojego ukochanego SLR’a? Cóż… chyba owoc współpracy Mercedesa i McLarena doczekał się godnego następcy. Tak jak on jest wyjątkowo szybki, świetnie się prowadzi i pozwala na szaloną zabawę, a przy tym wydaje z siebie cudowny dźwięk, zapewniając jednocześnie niezły komfort. Jeśli miałbym coś skrytykować to skrzynię biegów, która świetnie radzi sobie sama zarówno podczas spokojnej, jak i ostrej jazdy, ale nie zachwyca trybem manualnym. Każda zmiana biegu poprzedzona jest sekundą zastanowienia, a szybkie zredukowanie o dwa biegi jest właściwie niemożliwe. Nie każdemu też przypadną do gustu szpanerskie drzwi, które są niezawodnym magnesem na gapiów, podobnie jak wydech, który nigdy nie jest cichy – jeśli tylko nasza stopa znajduje się w pobliżu pedału gazu, słychać będzie głuchy gulgot. Dźwięk wspaniały, ale w aucie, które próbuje nas przekonać, że potrafi być cywilizowane i wygodne, nie zaszkodziłby choć moment ciszy.
Musiały minąć dwa lata kręcenia nosem, abym mógł na własnej skórze przekonać się, jak bardzo niedoceniałem Mercedesa SLS AMG. To wspaniały, cudowny samochód, który zachwyca niezwykłymi proporcjami swojego nadwozia, onieśmiela piorunującymi osiągami i oczarowuje bajecznymi dźwiękami z wydechu. Jest do tego świetnie wykończony, luksusowo wyposażony, a jego zawieszenie zapewnia akceptowalny komfort nawet na polskich drogach. Kosztuje, co prawda, 886 tys. zł, a po doliczeniu paru opcji możemy przekroczyć nawet 1,1 mln zł, ale spójrzcie na to w ten sposób – McLaren Mercedes SLR kosztował dwa razy więcej. A czy był dwa razy lepszy?