Citroen C1 1.0 VTi – z pociesznością mu do twarzy
Auta miejskie cieszą się dużą popularnością głównie ze względu na kompaktowe rozmiary. Często bardzo kompaktowe. Tak bardzo, że jednym krokiem przejdziemy z drugiego rzędu siedzeń do pierwszego bez opuszczania auta. Jak taka mała „mydelniczka” sprawdza się w codziennej eksploatacji?
Citroen C1 z zewnątrz prezentuje się wesoło. Malutka sylwetka, odziana w krwistoczerwony lakier, w połączeniu z reflektorami, które silą się na groźny wyraz, wygląda pociesznie, ale sympatycznie. Przesiadając się do „C-jedynki” z auta klasy wyższej (w moim przypadku z Alfy Romeo Stelvio), można mieć wrażenie podróży międzygwiezdnej. Zarówno w kwestii gabarytów, jak i wykończenia wnętrza. Jednak Citroen C1 to nie tylko odpowiednia propozycja dla osób szukających miejskiego auta, ale też (a może przede wszystkim?) opcja bardzo ekonomiczna. Cennik "C-jedynki" otwiera kwota 36 200 zł.
Mimo że w segmencie A nie zawsze projektanci popuszczają wodze fantazji, francuski mieszczuch prezentuje się dość ciekawie. Wspomniany pseudo-groźny wyraz twarzy, można porównać do trzykilogramowego Yorka, który grozi, że zaraz odgryzie nam nogę. Z boku cudem upakowano dwie pary drzwi, z czego za tylnymi nie ma już zbyt wiele nadwozia. Mogą się jednak pochwalić uchylnymi „skrzydełkami”, które znacznie poprawiają wentylację auta podczas ciepłych dni. Z tyłu znajdziemy ciekawą szklaną pokrywę bagażnika i interesujące lampy z kwadratowym motywem.
A w środku…
We wnętrzu Citroena C1 trudno wstrzymać oddech z zachwytu. Autko jest ciasne i dość plastikowe. Na drzwiach znajdziemy fragmenty nieosłoniętej blachy drzwi. Rozwiązanie to znamy choćby ze Skody Citigo. W połączeniu z czerwonym kolorem nadwozia (który notabene wymaga dopłaty w wysokości 600 zł), soczyste wstawki przełamują szarość dość ciemnego wnętrza.
Niestety, w najmniejszym Citroenie próżno szukać dobrych materiałów – cięcie kosztów widać dosłownie wszędzie. Mamy jednak elektryczne szyby i klimatyzację! Ale na tym rarytasy się kończą. Pominąć należy fakt, że przy włączeniu klimatyzacji spod auta dochodzi bliżej niezidentyfikowany dźwięk, przypominający skrzyżowanie kaszlnięcia z westchnięciem.
Gdy zasiadamy za kierownicą, przed oczami mamy okrągły prędkościomierz z malutkim wyświetlaczem komputera pokładowego. Po jego lewej stronie znalazło się miejsce na „pasiasty” prędkościomierz (nie jest to typowy analogowy zegar, ale wskaźnik pionowo sygnalizujący liczbę obrotów na minutę). Co ciekawe, w podstawowej wersji wyposażenia nie znajdziemy tego udogodnienia. Nawet w naszej środkowej wersji wyposażenia Feel, obrotomierz wymagał dopłaty 200 zł. Otrzymamy go w standardzie jedynie w topowej odmianie Shine.
Na konsoli centralnej znalazło się nieco archaiczne radio w duecie z panelem manualnej klimatyzacji. Obsługa wszystkich funkcji jest banalnie prosta, przyciski są duże i widoczne, a na dodatek jest ich tyle, "co kot napłakał". W najwyższej wersji wyposażenia standardem jest jednak radio z 7-calowym wyświetlaczem oraz z funkcją Mirror Screen.
Po rozmiarach zewnętrznych trudno spodziewać się w środku nadmiaru przestrzeni. Auto mierzy niecałe 3,5 metra długości (dokładnie 3466 mm), przy „wzroście” 1,46 m, a rozstaw osi to skromne 2340 mm. Jeśli za kierownicą usiądzie wysoka osoba, to o tylnej kanapie możemy w zasadzie zapomnieć. Oparcie fotela dosłownie dotknie siedziska kanapy. Również 196-litrowy bagażnik pomieści przysłowiową damską torebkę i opcjonalnie kilka siatek z zakupami. Jego wadą jest jednak nie tyle pojemność, co głębokość. Przestrzeń bagażowa jest na tyle wąska, że kabinowa walizka musiała stać w pionie, ponieważ gabaryty bagażnika nie pozwalały na położenie jej na płasko. Łatwo się domyślić, że każde hamowanie skutkowało obijaniem się jej o ścianki bagażnika.
Małe serduszko
Pod maską znalazł się litrowy trzycylindrowy silnik o powalającej mocy 68 koni mechanicznych. Maksymalny moment obrotowy wynosi jedynie 95 Nm, więc łatwo się domyślić, że jakakolwiek bardziej dynamiczna jazda wymaga niemałych starań. Wskaźnik obrotów silnika nie powinien na długo rozstawać się z górnymi partiami obrotomierza, a kierowcy przydadzą się stopery do uszu. Niestety dźwięk generowany przez trzy cylindry na wysokich obrotach, może przyprawiać o ciarki. Przypomina nieco odgłos elektrycznej podkaszarki, która wpadła w histerię.
W zakresie miejskich prędkości "C-jedynka" radzi sobie całkiem nieźle, o ile nie mamy aspiracji, by być najszybszym autem przy starcie spod świateł. Sprint od zera do setki potrwa 13 sekund, a możliwości "C-jedynki" skończą się przy 160 kilometrach na godzinę. Biorąc jednak pod uwagę miejskie przeznaczenie tego segmentu, mały Francuz sprawdza się całkiem dobrze. Pali tyle co nic (w mieście około 4,5 litra na 100 kilometrów), jest mały, co znacznie ułatwia zaparkowanie lub zawracanie w ciasnych uliczkach, a do tego nie zrujnuje domowego budżetu.
Cena
Podstawowa odmiana Citroena C1 kosztuje 36 200 zł. Na papierze wygląda bardzo obiecująco, jednak w tej cenie dostaniemy auto, które po prostu jeździ. Nie znajdziemy tam radia, klimatyzacji czy obrotomierza, a szyby boczne będziemy otwierać za pomocą „korbotronic”. Oczywiście możemy większość tych opcji domówić, jednak nie jest to zbyt opłacalne. Przykładowo klimatyzacja wymaga dopłaty 3 200 zł, a od 39 400 możemy już kupić środkową wersję wyposażenia Feel, otrzymując tym samym wiele innych opcji (np. regulację wysokości fotela kierowcy, dzieloną tylną kanapę czy radio).
Konkurencja w segmencie A jest dość silna. Producenci muszą się nieźle natrudzić, aby przyciągnąć klientów i niejednokrotnie nie wystarczą do tego suche dane techniczne. Choć Citroen C1 wypada całkiem nieźle, jeśli chodzi o cenę bazową, to decydując się na posiadanie w aucie czegoś więcej niż czterech kół i silnika, ceny różnych marek osiągają podobny pułap. "C-jedynka" nadrabia jednak pociesznością, która dla wielu osób może okazać się atutem.