Wyprawa na Nordkapp Volkswagenami 4Motion - dzień pierwszy
W zasadzie miał to być dzień drugi, ale coś poszło nie tak. Ludzie latają samolotami znacznie krócej, niż pływają statkami. Wydawałoby się więc, że statki powinny być bardziej niezawodnym środkiem transportu - ale nie są. Są beznadziejne i nie można na nie liczyć. A było to tak.
Mieliśmy przylecieć do Helsinek w piątek rano. Tam miały na nas czekać samochody, które miały nam wszystkim udowodnić zalety napędu 4Motion, stosowanego w Volkswagenach. Samochody miały wcześniej dopłynąć do Finlandii promem. A prom miał wcześniej wypłynąć z Polski. Miał.
Ten łańcuch wydarzeń tylko wygląda na nieskomplikowany. W rzeczywistości mnóstwo ludzi pracowało nad tym, aby wszystko zagrało dokładnie tak, jak należy. Ja na ten przykład, przyleciałem z innej prezentacji do Krakowa z Francji o godzinie 22 dzień wcześniej, aby o 2 w nocy wyjechać do Warszawy, gdzie o 7 rano miałem wylot do Finlandii. Spałem więc godzinę, prowadziłem cztery i oto jestem na czas na Okęciu. Przypuszczam, że pilot miał też zarwaną noc. I mnóstwo innych ludzi też. A jednak wszyscy spięli się i dali radę. Wszyscy, prócz jednego – kapitana promu, który w piątek wczesnym rankiem, postanowił przeczekać śnieżycę na morzu. A razem z nim zostały uwięzione „nasze” samochody i spora część ekipy.
Kiedy lądowaliśmy we wściekłej zamieci na Vantaa - lotnisku w Helsinkach, to ziemię zobaczyłem dopiero wtedy, gdy samolot toczył się już po płycie – uznałem więc, że skoro nawet w tych warunkach wylądowaliśmy jak w puchu, to reszta pójdzie jak po maśle. Jednak kapitan promu miał inne plany i samochody uwięzione na promie beztrosko kołysały się na falach, zamiast stać pod lotniskiem, a opóźnienie rosło z każdą godziną naszego koczowania po terminalach. Organizatorzy zamówili więc autokar i kilka godzin później, nie mówiący ani słowa po angielsku kierowca, wiózł nas po zaśnieżonej drodze z prędkością tłumaczącą, dlaczego z Finlandii pochodzi tylu rajdowych kierowców.
Przenocowaliśmy około 500 km na północ w Haapaniemi, a rano Volkswageny stały już pod naszymi oknami. Multivan PanAmericana 2.0 TDI 180KM, Touareg V8 TDI, Touran, 2 Passaty 4 Motion, Amarok i Golf R „szóstka” czyli chwilowo jedyny Golf, dostępny dziś z napędem na wszystkie koła.
Dziś do pokonania mamy około 470 km. Poranna aura nie jest dla nas surowa: -5 stopni Celsjusza, brak śniegu i lekki wiatr. Dostaję Multivana i lecę z kolegami do auta – kto pierwszy! Konkurencja jest duża, bo do auta mają się zmieścić cztery osoby. Zwycięzca zaś dostaje… miejsce pasażera i może wygodnie robić zdjęcia. Nie prowadzi, ale później będzie miał okazję - teraz ważniejsze są zdjęcia, bo mamy już grudzień, a na tej wysokości geograficznej oznacza to wyjątkowo krótki dzień i mało światła.
Od początku trzymamy kurs na północ. Naszym celem jest Rovaniemi – oficjalna siedziba Świętego Mikołaja. Podobno miejsce bardzo kiczowate, drogie i komercyjne, ale o tym się przekonamy jutro osobiście. Dziś miniemy go tylko, zmierzając do swojego hotelu 30 km za miastem.
W drodze czeka na nas monotonny i szary krajobraz. Równa droga prowadzi za horyzont, nurkując co chwilę za spowitą śnieżną mgiełką taśmą asfaltu. Zmarznięty las po obu stronach ciągnie się w nieskończoność, przecinany czasem jedynie drogami i liniami wysokiego napięcia. Jeziora i rzeki są skute lodem i przypominają o tym, że mimo czarnego asfaltu jesteśmy daleko na Północy. Miejscowości zdarzają się rzadko, a pojedyncze chatki w charakterystycznym bordowym kolorze stoją odległe od siebie o kilka kilometrów.
Kto by chciał mieszkać na tym wiecznie zmrożonym pustkowiu, gdzie nawet przy trasie krajowej prawie nie ma żywej duszy? No, może prócz reniferów i niedźwiedzi, których figury są obowiązkową dekoracją każdego podjazdu przed domem… Na żywo zobaczenie kogokolwiek z nich nie jest jednak proste i nasza podróż trwa dalej, niezakłócona przez dziką zwierzynę.
Jedyne zakłócenie jest takie samo jak w Polsce. Nie są to złe drogi, ani nie sprzedawcy chrupek, czy kierowcy wielkich ciężarówek. Są to … fotoradary, których jest mnóstwo wzdłuż drogi i które pilnują przestrzegania drakońskich ograniczeń 80 km/h. Wyglądają jak dwuokie skrzynki, niemal identyczne jak w Polsce, ale nie są pomalowane na żółto, tylko na szaro. Są więc trudne do wypatrzenia i większość miejscowej ludności już dawno się poddała i jeździ dokładnie tyle, ile nakazują znaki plus 5 km/h.
Nasz Volkswagen Multivan PanAmericana ma silnik Diesla o mocy 180 KM i automatyczną skrzynię biegów. Do swojego przepastnego wnętrza zabrał ostatecznie aż 5 osób z bagażami i zapas wody dla całej 20-osobowej ekipy. Dociążonemu silnikowi brakuje raczej wigoru, ale do jednostajnego przemierzania kilometrów jest w sam raz – zużywa niewiele oleju napędowego, co daje bezpieczeństwo w krainie, w której billboardy reklamują najbliższą stację paliw 69 km dalej.
Do pokonania mamy 350 km. Gdzie indziej może i czekalibyśmy z utęsknieniem na koniec podróży, ale nie w multivanie. Miejsca wewnątrz wystarcza dla całej piątki, jeden fotel jest wciąż pusty a na stoliku rozłożone są mapy i książki. Zastanawiamy się tylko nad sprawdzeniem napędu na wszystkie koła – w końcu to jest cel wyprawy, tymczasem aura niezwykle oszczędnie gospodaruje tu śniegiem. Znajdujemy w końcu odważniejszy plener do zdjęć, który wymaga zjechania z asfaltu w dół nad zamarznięte jezioro. Wjeżdżamy tam, robimy zdjęcia i oczywiście wracamy bez problemu na asfalt - to nie było może wymagające zadanie, ale to tylko rozgrzewka…
Zbliża się godzina 14, komputer pokazuje, że temperatura spada poniżej -10C, a słońce, schowane za jednostajną szarą zasłoną z chmur, zaczyna chować się za horyzont. Zanim zapada noc docieramy do przystanku w miejscowości Rauna, gdzie prosto na parkingu budowane jest wielkie igloo. Budowniczy nie używa jednak klasycznych bloków śniegu – zamiast tego jeździ naokoło małym traktorkiem, rozpylając wodę na kopułę.
Przemierzamy kolejne 100 km do hotelu Bear Lodge. Tym razem to ja zasiadam za sterami. Dawno nie prowadziłem tak dociążonego auta – wysoko położony środek ciężkości samochodu daje znać o sobie i w trosce o komfort pozostałych pasażerów, którzy po obiedzie, jak jeden mąż ucinają drzemkę, cały czas pilnuje kursu auta, wykonując tylko minimalne ruchy kierownicą. Muszę przyznać, że takie skupienie na idealnej trajektorii dość szybko zaczyna mnie nudzić, ale do mety mam rzut fińskim beretem i już po godzinie i 20 minutach wjeżdżamy na hotelowy parking. Dziś w planach już nie mamy dalszych jazd, więc na tym kończę relację. Jutro ciąg dalszy.