Wyprawa na Nordkapp Volkswagenami 4Motion - dzień drugi
Koniec jazdy to nie koniec przygód. Dziś wiem, że w relacji z pierwszego dnia brakuje prawdziwej kropki nad i. A była nią sauna. A właściwie dwie.
Ogień i lód rzadko idą w parze, ale w Finlandii noc polarna trwa ładnych parę miesięcy i po takim czasie patrzenia w same gwiazdy człowiekowi zaczynają puszczać nerwy. Jednym wychodzi to na dobre, innym wręcz odwrotnie. Do tych pierwszych należą twórcy Nokii, gry Angry Birds (to dzieło fińskich programistów, gdyby ktoś nie wiedział), czy wreszcie chłopaki z The Rasmus, którzy z roku na rok nagrywają coraz lepsze płyty. Do tych drugich należał niewątpliwie właściciel hotelu, w którym się rozlokowaliśmy. Otóż jego zdaniem ogień i lód doskonale do siebie pasują, a zbudowanie sauny parowej w igloo to świetny pomysł. Już na pierwszy rzut oka widać było, że się mylił, ale skoro już facet włożył w to tyle wysiłku, to postanowiłem spróbować.
Po wyjściu z szatni - zaznaczę, że na zewnątrz - w samym ręczniku i klapkach trzeba było przemaszerować kilkanaście metrów do „budynku” nazwijmy to lodosauny. Oczywiście, nikt z uczestników wyprawy nie dał po sobie poznać, że mróz i sypiący się gęsto na gołe torsy sztuczny śnieg mu w czymkolwiek przeszkadza. Po zajęciu miejsca w klaustrofobicznej lodowej jaskini mój tyłek przykleił się do przeraźliwie zimnych ławek i już zacząłem się obawiać, że zostanę tu na zawsze, kiedy kierownik imprezy krzyknął „Start” i trzasnął drzwiami. Jako, że siedziałem najbliżej pieca, teraz wszystko było w moich rękach.
Podniosłem pokrywkę pieca, zaczerpnąłem drugą ręką chochlę wody i wylałem calutką na rozgrzane kamienie. I wszystko zniknęło jak w wyborczych obietnicach Kononowicza. Gęsta para wypełniła jaskinię z prędkością światła, czyniąc niemożliwym widzenie, oddychanie, orientację i chyba też mówienie. Poza jednym wyjątkiem - jedno słowo wszyscy obecni w końcu wymówili, ale nie mogę tego tu przytoczyć.
Na szczęście, z wrażenia nie upuściłem chochli, bo nie znalazłbym jej w tym amoku, więc na pamięć zaczerpnąłem wodę i znów lunąłem ją tam, gdzie przed chwilą był piec. Trafiłem, bo kolejna fala ciepłej pary sprawiła, że nie widziałem już nawet koniuszka własnego nosa, a temperatura w jaskini gwałtownie podskoczyła do relaksujących 3 stopni Celsjusza.
Po chwili na głowę zaczęły spadać krople lodowatej wody, a po nogach przetoczyła się fala zimnego powietrza - to siedzący najbliżej wyjścia towarzysze tej mrożącej krew w żyłach zabawy zaczęli się wycofywać na dwór, gdzie było niewiele chłodniej, ale przynajmniej można było korzystać ze wszystkich zmysłów. Odkleiłem więc tyłek od ławki i znalazłem po omacku wyjście z tego dowodu na to, że noc polarna to niebezpieczny katalizator szaleńczych fantazji.
Na szczęście, tuż obok była druga, tradycyjna sauna, w której po paru minutach czułem się jak Coca-Cola zostawiona przeze mnie wczoraj przypadkiem w schowku. Niby już płynna, ale gdzieś tam w środku pływał lód.
Wspomniałem o sztucznym śniegu i to nie jest kolejny dowód na zły wpływ nocy polarnej na ludzką wyobraźnię. A przynajmniej na moją. Bo tu, w śnieżnej Laponii, tenże właściciel hotelu postanowił zainwestować w armatki śnieżne, aby mieć z czego budować te swoje śnieżne sauny i inne szaleństwa. Pośmialiśmy się z tego i poszliśmy spać.
Następnego dnia organizatorzy postanowili zrobić sesję fotograficzną wszystkich samochodów za saunami. Był tylko jeden problem - cholerne armatki pracowały całą noc i na drodze leżały zwały śniegu. Najpierw padł rozsądny pomysł, aby Golf R został na odśnieżonym parkingu, ale kiedy wszystkie pozostałe auta bez problemu pokonały tę barierę, po świeżych koleinach przeprowadziliśmy i „erkę” do zdjęć grupowych. Kwadrans później zaczęliśmy tego żałować - nie jest tajemnicą, że w tym samochodzie napęd na wszystkie kola służy głównie lepszej trakcji na asfalcie, a nie do pokonywania zwałów śniegu - do tego ostatniego brakuje mu po prostu porządnego prześwitu. A więc chwila nieuwagi przy wyjeździe lekko pod górkę i Golf leży już na brzuchu i bezradnie mieli kołami. Wypychanie nic nie dało, wykopywanie zresztą też nie.
Jedynym ratunkiem dla Golfa był… zwykły Fin. Może recepcjonista, może drwal, ale widziałem go po raz pierwszy, więc na pewno nie był to rajdowy mistrz świata. Schylił się pod auto, ocenił sytuację, wsiadł za kierownicę i zwyczajnie wyjechał z zaspy, mniej więcej tak, jak ja codziennie wyjeżdżam z garażu. A jednak się da. Pozostałe samochody pokonały tę trasę bez większych kłopotów, a o Touaregu i Amaroku można było wręcz powiedzieć, że zrobiły to z gracją.
Drugi dzień zaczął się więc z przygodami. Byliśmy 30 km od Rovaniemi, siedziby Świętego Mikołaja, więc naturalnie postanowiliśmy odwiedzić dziadka w jego wiosce. Przed wejściem do jego rezydencji czekał na nas jego osobisty asystent, który dowiedziawszy się, że jesteśmy grupą z Polski grzecznie się z nami przywitał po polsku, zapytał dosłownie „jak leci?”. I dopiero po chwili pozwolił wejść.
Cztery dni przed 6 grudnia Św. Mikołaj wyglądał na wypoczętego, mówił płynną polszczyzną i obiecał, że nie zapomni o żadnym dziecku w Polsce - naturalnie obiecać to mógł tylko tym grzecznym. Można było oddać mu listy od dzieci, usiąść i zrobić z nim zdjęcie, a on, nie ruszając się z fotela, ojcowskim gestem przytulił każdego z gości. Trzeba przyznać, że zrobił na nas wrażenie, szczególnie znajomością polskiego (choć mieliśmy parę konspiracyjnych teorii jak on zna język każdego z gości). Naprawdę pozytywne wrażenie mąciła tylko nieznośnie komercyjna otoczka całej imprezy. Aby wysłać do Polski po kartce z pieczątką z Laponii musieliśmy niemal sprzedać Touarega, a wykupienie wspomnianych wyżej zdjęć z chciwym staruchem kosztowało 50 Euro. Sianko dla renifera Rudolfa…
Resztę dnia spędziliśmy, jadąc do miejscowości Saariselka. Tym razem wylądowałem za kierownicą Golfa R, którego moc była w tych warunkach zupełnie nieprzydatna, ale napęd na wszystkie koła i owszem. Przynajmniej tak długo, jak pozostawaliśmy na ubitym śniegu, którego w miarę przesuwania się na północ było na drodze coraz więcej. Pomny porannej przygody (tak, to ja zakopałem rano Golfa w śniegu) trzymałem się z daleka od większych zasp. Tym bardziej, że nie zabraliśmy porannego Fina ze sobą, a spotkanie innego Fina w Finlandii nie jest wcale takie proste - to jeden z najmniej zaludnionych krajów Europy.
Po rozlokowaniu się w hotelu, który składał się z kilkudziesięciu całkowicie szklanych igloo, wybraliśmy się na przejażdżkę skuterami śnieżnymi po lasach naokoło Saariselki. Dostałem zimowe buty w rozmiarze 48, gruby kombinezon, rękawice i kask, w których przez 2 godziny rozpruwałem arktyczną ciszę okolicznych lasów.
Zasypiając patrzyłem w gwieździste niebo przez szklany dach igloo, żałując, że nie jest ono rozjaśniane przez zorzę polarną. Może nie jesteśmy jeszcze zbyt daleko na północy? A może temperatura -15°C jest na to za wysoka? Trzeba spojrzeć jutro do… Wikipedii… albo… kogoś… zapy…