Wyprawa na Nordkapp Volkswagenami 4Motion - dzień czwarty
Budzimy się o godzinie 5:30. Wszystko przez pługi, ich godziny przejazdu determinują ruch na drogach prowadzących do celu. Możemy oczywiście zaryzykować i pojechać później, ale jeśli po drodze sypnie śniegiem, to zwyczajnie nie przebijemy się przez zaspy. Zresztą jeśli nawet się przebijemy - o tej porze roku na Nordkapp przez ponad 20 godzin jest ciemno, więc przyjazd o godzinę za późno może zniweczyć plany fotograficzne całej ekipy.
Nie ryzykujemy więc i o godzinie 6:45 cała kolumna już mknie przez noc, która trwa już od 17 godzin. Cel – Nordkapp. Do celu – 190 km. Warunki pogodowe są zadziwiająco dobre, gwieździste niebo nie zapowiada śnieżycy, wieje lekki wiatr, a wskazania termometrów oscylują wokół -1°C. Łagodny klimat północy Norwegii zapewnia Golfsztrom przynoszący tu z południa masy ciepłej wody i utrzymujący średnią temperaturę niewiele poniżej zera.
Auta mkną w kolumnie po błyszczącej w reflektorach nadjeżdżających pojazdów drodze. Wydaje się, że jedziemy po lodzie, jednak kilka prób hamowania uspokaja nas – przyczepność nie jest najgorsza. Pozwalamy sobie więc na nieco mniejsze odstępy i robienie zdjęć kolumny na tle powoli rozjaśniającego się na wschodzie nieba.
Dzisiaj jadę Tiguanem. Pod maską ma 2-litrowego diesla, lecz ja dziś testuję nie tyle zrywność silnika, co przestrzeń na tylnej kanapie. Na przednich fotelach siedzą koledzy o wzroście powyżej 190 cm, ja ze swoimi 2 metrami jestem więc zmuszony siedzieć raczej w poprzek, „przechowując” nogi za fotelem kierowcy. W Multivanie mogłem jechać choćby i z nogami na rozkładanym stoliku. Tiguan jest jednak od Multivana znacznie bardziej poręczny, łatwiejszy w prowadzeniu i lepiej wyciszony.
W ostatnim dniu podróży na pokładzie wywiązuje się nieunikniona dyskusja pt: „Które auto bym wybrał?”. Wybór nie jest taki prosty. Multivan to idealna propozycja na co dzień dla naprawdę dużej rodziny, lub dla każdego na wakacje, ale zaparkowanie nim w mieście nie jest łatwe. Golf R pozwala się wyszumieć, ale sporo pali, ma niewielki zasięg, nie jest tak praktyczny jak pozostałe auta, a jego napęd 4Motion nie idzie w parze z prześwitem. Touareg łączy komfort i prestiż z potężną mocą V8 TDI i talentami terenowymi, ale też niestety z wysokimi kosztami zakupu i utrzymania. Z kolei Amarok pozwala oszczędzić na podatku VAT, ale jako prawdziwy wół roboczy musi szukać kompromisów w zawieszeniu i wykończeniu i nie jest tak komfortowy jak pozostałe samochody w kolumnie. Passat Alltrack to niezła kombinacja praktyczności, komfortu, ceny i zdolności do jazdy poza asfaltem. I wreszcie Tiguan, który podobnie jak Passat łączy wiele pożądanych cech, dodając do nich jeszcze więcej prześwitu i miejsca nad głową. Ostatecznie zostajemy lokalnymi patriotami i wybieramy Tiguana, którym akurat jedziemy.
Około 9 rano zaczyna się robić jasno. Wjeżdżamy do pierwszego z kilku tuneli. Są wykończone w typowym północnym stylu, czyli nie są wykończone wcale. Surowa skała, ociekająca wodą, skromne oświetlenie i… zwykłe garażowe rolety na jego końcach. Żeby wjechać, należy podjechać do rolety z minimalną prędkością, aby się otworzyła i wpuściła auto do środka. To samo przy wyjeździe. Przewodnik tłumaczy nam przez radio, że chodzi o ochronę przed śniegiem oraz zwierzętami, które mogłyby być przyczyną wypadku po wejściu do tunelu. Niektóre tunele są naprawdę długie – najdłuższy miał 7 kilometrów.
Pogoda zmienia się nagle, zamieniając monotonną podróż w wyzwanie. Z nieba sypie ani to śnieg, ani to grad. Płatki śniegu mają rozmiar i konsystencję płatków śniadaniowych i ustalamy wspólnie, że ten rodzaj śniegu nazywać będziemy styropianem. Śniegu na drodze przybywa błyskawicznie, a na horyzoncie pojawia się pierwszy pług. Zwiększamy odstępy, ponieważ droga staje się coraz bardziej górzysta, a pod warstwą „styropianu” nie jesteśmy w stanie wypatrywać oblodzonych fragmentów drogi.
Po wynurzeniu się z kolejnego tunelu widzimy pierwszą bramkę. Bramkę, to może za dużo powiedziane… Zwykły szlaban w czasie większych opadów zatrzymuje samochody i pozwala im na dalszą jazdę dopiero wtedy, gdy nadchodzi godzina wyjazdu pługu, który przewodzi całej procesji. To przez te godziny musieliśmy się obudzić tak wcześnie, aby być tu o właściwej porze, ale po drugiej stronie góry „styropian” już nie sypie, a warunki na drodze są przyzwoite. Mniej więcej do tego samego wniosku musiała dojść siła wyższa pilnująca tej trasy, bo szlaban jest podniesiony. Droga wolna, jedziemy dalej.
Mijamy kolejne tunele i z duszą na ramieniu zbliżamy się do drugiej bramki, ale i ta jest otwarta. Kiedy na horyzoncie dostrzegam zarys budynków, stojących na najbardziej północnym klifie Europy, czuję mieszankę podniecenia i… rozczarowania. Wyobrażałem sobie strugi śniegu, lecące spod pługa, śnieżne korytarze, buksujące koła i łopaty w pogotowiu, a tymczasem dojazd był łatwiejszy, niż pod Biedronkę na osiedlu. Niech by przynajmniej jakiś renifer wyskoczył na drogę, ale nawet tego zabrakło.
Widoki na miejscu zrekompensowały jednak brak emocji podczas jazdy. Nordkapp cieszy się złą sławą, jeśli chodzi o warunki pogodowe w zimie – śnieżyce i mgły potrafią zredukować widoczność niemal do zera. My mamy jednak dużo szczęścia. Powietrze jest przejrzyste, a między ciężkimi ołowianymi chmurami prześwituje nawet gdzieniegdzie ciemnogranatowe niebo. Ogromna przestrzeń aż zapiera dech – chyba, że to przenikliwy zimny wiatr. Nie chce wiedzieć, co tu musi się dziać przy -20°C, skoro teraz, ledwo parę stopni poniżej zera, z trudem operuję zmarzniętymi palcami przy aparacie fotograficznym.
Wyglądało na to, że jesteśmy dziś jedynymi turystami. Mieliśmy więc wolną rękę i mogliśmy bez przeszkód ustawić kilka samochodów pod słynnym globusem stojącym na krawędzi klifu i zrobić mnóstwo zdjęć.
Kiedy o godzinie 12:30 ustawiliśmy się w kolumnie do wyjazdu do Alty, skąd następnego dnia mieliśmy lot powrotny, na Nordkapp zapadł zmrok, który krótko po godzinie 13 ustąpił miejsce kolejnej długiej nocy.
Kilka godzin później zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na parkingu, aby poza miastem poszukać zorzy polarnej, ale zorza postanowiła pójść w ślady dzikich reniferów – i nie ukazała nam swojego oblicza. Być może Nordkapp w ten sposób chciał zachęcić nas do ponownej wizyty.
Podczas lotu z Alto do Oslo, gdzie mieliśmy przesiadkę w drodze do Warszawy, zdarzyło się coś, co chcę opisać jako epilog wyprawy VW 4Motion na Nordkapp. Kiedy samolot przebił warstwę chmur, do wnętrza wdarły się czerwone promienie porannego słońca. Przez chwilę patrzyłem na to obojętnie, aż nagle uświadomiłem sobie, że ostatnio widziałem je 6 dni temu w Polsce. To tylko tydzień bez naszej gwiazdy, a już poczułem, jak bardzo jestem od niej uzależniony. Ludzie, którzy zostali za naszymi plecami za kołem podbiegunowym zobaczą jej promienie najwcześniej w przyszłym roku. Warto było pokonać 2000 km, aby na nowo docenić piękno wschodu słońca. Często zapominamy o wdzięczności za to, czego obecność jest dla nas oczywista.