Skoda Yeti w Namibii - dzień 4 - od księżycowego krajobrazu po safari
Znów ten budzik... Poranne słońce jest zresztą jeszcze gorsze. Siadam, a w głowie przelatują mi opary wczorajszej kolacji i migawki z poprzedniej nocy. Restauracja zbudowana naokoło holownika na brzegu oceanu. Zakłady o wynik dzisiejszego meczu. Piana z zimnych fal Atlantyku, zalewająca plażę za wielką restauracyjną szybą za moimi plecami. Molo z przeraźliwie chłodnym wiatrem, powrót do hotelu ulicami nocnego Swakopmundu, w świecie neonów i latarni jeszcze bardziej przypominającego plan filmowy. Wreszcie czarnoskóry kelner, częstujący nas najbardziej popularnym drinkiem w Namibii, czyli... Jaegermeisterem. Niewiarygodne, prawda? Mają tu swoje własne przysmaki, a jednak to Jaegermeister jest numerem jeden.
„Nigdy więcej alkoholu!” – obiecuję sobie i po śniadaniu przypuszczam atak do samochodu, aby zająć miejsce pasażera. Kolega jest z rana w znacznie lepszej formie, więc dziś on prowadzi przez pierwszą połowę dnia. Po chwili nasza kolumna opuszcza Swakopmund i obiera kurs na Mout Etjo, czyli zajazd safari, rozlokowany niecałe 150 km dalej na „działce” średniej wielkości (bo czyż 30.000 ha ziemi to powód do dumy w tej części świata?), który kusi nas obietnicą wykonania dobrych zdjęć dzikiej zwierzyny oraz dostępem do meczu otwarcia Euro 2012.
Po drodze mamy jednak nie mniej interesującą atrakcję, czyli tzw. księżycowy krajobraz. Jest to park narodowy, składający się z prawie jałowych szarych skał, błyszczących w słońcu od wszechobecnych rud metali. Nigdy nie byłem na Księżycu, ale musi tam być jakoś tak podobnie. Kiedy zza zakrętu wyłania się pierwszy taki księżycowy plener, to CB Radio budzi się na dobre do życia – kamerzysta prosi kolumnę o postój i znów znika za horyzontem, aby rozstawić na nas pułapkę z kamer. Cierpliwie przegrupowujemy się w ładną grupę i pozujemy do zdjęć, lecz kiedy kolejny zakręt otwiera przed nami jeszcze lepsze krajobrazy, to grupę jest coraz trudniej kontrolować. Dziennikarze z aparatami w rękach rozpierzchają się na wszystkie strony, szukając najlepszego ujęcia dla siebie, auta i całej kolumny. W końcu w samochodach pojawia się twardy niemiecki akcent mówiącego po polsku Markusa z niemieckiej filii Skody: „Panie i Panowie, musimy jechać dalej”. Niewiele to daje, bo radia są w samochodach, a my daleko od nich, zawieszeni na kamieniach i pstrykający zdjęcia. W końcu działa na nas przytomny komunikat szefowej naszej wycieczki: „Przed nami jeszcze 100 km i safari – jeśli chcemy jeszcze obejrzeć mecz, to musimy się spieszyć”. Słowo „mecz” działa i po chwili kolumna znów pędzi w kłębach białego, szarego, żółtego, a nawet czerwonego kurzu.
Po 3 dniach samotnych wędrówek po wyludnionych drogach widzimy nagle człowieka w pomarańczowej kamizelce, który stoi sobie po środku pustyni i zatrzymuje naszą kolumnę. Widok niemal surrealistyczny, ale czarnoskóry kierownik nie jest fatamorganą, więc zatrzymujemy się i po chwili słyszymy w CB, że przed nami znajduje się plan filmowy Mad Maxa. Na miejsce realizacji czwartej części tego przeboju wybrano właśnie namibijskie pustkowia. Być może George Miller, reżyser „Fury Road”, chciał się schować przed oczami dziennikarzy... No to nie udało mu się – Yeti go dopadło nawet na środku pustyni.
Wreszcie możemy jechać dalej. Kilka zakrętów dalej zaczyna się coś dziać - po drogach jeżdżą dziwnie wyglądające pojazdy, ludzie są ubrani w charakterystyczne hełmy, a wzdłuż drogi stoją groźnie wyglądający ludzie i krzyczą do nas, abyśmy przestali robić zdjęcia. Jeden filmuje całą przejeżdżającą kolumnę – zapewne po to, aby mieć kogo ścigać w razie przecieków zdjęć do sieci. Średnio nas to obchodzi – wszystkie aparaty i kamery i tak pracują na pełnych obrotach.
Wreszcie wyjeżdżamy na asfaltową drogę, prowadzącą ze Swakopmund do stolicy. Tu ruch jest potężny, to znaczy auta z naprzeciwka jadą już co parę minut. Ograniczenie prędkości to dość wysokie 120 km/h i nasz przewodnik pilnuje, abyśmy nie przekraczali limitu, ponieważ na tej trasie jest bardzo wiele wypadków i miejscowi mogą zgłosić drogówce auta na niemieckich blachach. Na pytanie skąd tu policja, nasz miejscowy przewodnik o dziwnym imieniu Frik odpowiada, że na tej drodze akurat ich nie brakuje. Rzeczywiście, chwilę później widzimy radiowóz i czających się z radarem policjantów. Muszę dodać, że nie mają łatwo, bo na pustyni ciężko o krzaki, w których uwielbia przesiadywać policja w krajach z bardziej rozwiniętą florą. Zaczynamy żałować, że nasze auto nie jest wyposażone w tempomat – przydałby się do pokonywania takich długich odcinków.
Wiele wypadków w Namibii jest spowodowanych przez zderzenia z dzikimi zwierzętami. Powszechne są guźce afrykańskie oraz antylopy z charakterystycznymi zakrzywionymi rogami, zwane tu „springbok”. Zwierzęta czają się na poboczu, obserwując auta, a wystraszone biegną czasem prosto pod koła. Następstwa takich wypadków są czasem groźne dla ludzi, a zawsze groźne dla zwierząt – dlatego po obu stronach drogi jest szeroki pas wykoszonej trawy, aby zwierzyna nie miała gdzie się czaić na poboczu i żeby było ją z daleka widać.
Wreszcie docieramy do zajazdu safari Mount Etjo, gdzie przesiadamy się do dziwnej skrzyni na kołach, która będzie naszym środkiem transportu przez najbliższe 2 godziny. Yeti zostają na parkingu do jutra – dziś dzielnie nam służyły na każdej drodze – od kamieni księżycowego krajobrazu, po zakurzone szutry i szybki asfalt. Wysiadając, zerkam na komputer: znów wynik poniżej 7 litrów/100km. Tak ekonomiczny silnik ma tu sens nie tylko ze względu na pieniądze – jesteśmy przecież na pustyni, gdzie stacje benzynowe to rzadkie zjawisko.
Rozsiadamy się i szykujemy sprzęt fotograficzny z teleobiektywami. Mamy szanse na obejrzenie strusi, antylop, guźców, żyraf, pustynnych wiewiórek, a jeśli będziemy mieli szczęście, to nawet słoni. Tych ostatnich jest w tym parku 22, ale pamiętając o powierzchni 30 tys. hektarów, nie liczymy na spotkanie.
Zwierzyny nie brakuje i wóz zatrzymuje się co chwilę, rozsiewając po okolicy charakterystyczny chrobot pstrykających aparatów. Postoje są tak częste, że po 2 godzinach staje się jasne - safari potrwa dłużej, niż planowano i spóźnimy się na początek meczu. Nie mieliśmy szczęścia do słoni, Yeti też nie pojawiło się w kadrze, ale i tak, wracając, mieliśmy świetny humor bo pikające SMSy przyniosły radosną nowinę: dzięki bramce Lewandowskiego prowadzimy 1:0. Ja obstawiałem 2:0 i już zaczynam wierzyć, że mi się uda wytypować dobry wynik. Drugą połowę oglądamy już przy kominku w sali telewizyjnej w hotelu. Niestety, jak wiemy, moja prognoza się nie sprawdziła. Przynajmniej mam kilka ładnych zdjęć z safari.
Jutro ostatni dzień podróży, w zasadzie jedziemy już tylko na lotnisko, ale jeśli coś ciekawego się wydarzy, to koniecznie to opiszę.