Skoda Yeti w Namibii - dzień 3 - podróż nad Atlantyk
Wczoraj przybyliśmy do hotelu w ostatniej chwili przed zachodem słońca i musieliśmy na szybko szukać odpowiedniego pleneru do zrobienia ładnych zdjęć. Po zdjęciach widać oczywiście, że wystarczyło porzucić auto nawet w przydrożnym rowie, a i tak wyszło by pięknie, ale nas z kolegą te poszukiwania zaprowadziły na szczyt niewielkiego wzniesienia, z którego rozpościerał się wspaniały widok na okolicę. Tam też zaraz po zachodzie słońca znalazł nas "camera man", który wysoko ocenił filmowy potencjał tej górki i dziś po śniadaniu oznajmił, że będzie z niej kręcił nadjeżdżającą kolumnę samochodów.
Kiedy kurz za jego Yeti opadł za najbliższą górką, cała grupa zaczęła się zbierać do wyjazdu. Czas leciał, a my wciąż nie byliśmy w komplecie. Podszedłem więc w tej wolnej chwili do właściciela hotelu żegnającego nas na parkingu i zapytałem, jak daleko leży ta góra. „Około 7 kilometrów stąd – zaraz na końcu mojej działki”. Zdumiony zapytałem więc, ile hektarów ma jego działka, skoro od hotelu do wyjazdu na drogę trzeba jechać niemal 10 minut. Nie byłem gotów na to, co usłyszałem: „12.000 hektarów” – padła skromna odpowiedź - „To jedna z najmniejszych farm w okolicy”. Cóż, oto dowód na to, że w Namibii jest naprawdę niewielka gęstość zaludnienia. Tu działki poniżej hektaru są kupowane chyba pod schowki na łopaty.
Pogadaliśmy jeszcze o pogodzie, deszczach i suszach, a tymczasem grupa wciąż nie była w komplecie. Kolega z rozstawionymi kamerami po raz któryś wołał przez radio, że jest już gotowy, nasz przewodnik ogłosił, że jesteśmy gorsi od Włochów, a obecni rozleźli się po całym parkingu robiąc zdjęcia otaczającej nas pustyni w porannym słońcu, aż w końcu ostatnia filiżanka kawy została wypita, byliśmy więc w komplecie i mogliśmy ruszyć na spotkanie z obiektywem czekającej na nas kamery i w trasę.
Celem dzisiejszej wyprawy jest Swakopmund – miasto leżące nad Atlantykiem, ale zanim do niego dotrzemy czeka na nas kilka ciekawych miejsc na mapie. Kaniony Gaub i Kuiseb - oczywiście bez kropli wody w korytach wyschniętych rzek, oraz park narodowy Namib Naukluft. Ten ostatni zapowiadał się nieźle już w przewodniku, ale na żywo przeszedł moje oczekiwania.
Kolory pustyni zmieniają się co kilka kilometrów, trawa pod nogami przeistacza w kamienną płytę, a następnie znów w kamienistą pustynię błyszczącą cząsteczkami metali – ziemia w tym miejscu błyszczy jak podłoga w Solarisie i to niezależnie od tego, czy chodzi o kamien czy piasek – wszystko jest usiane metalem.. Gdzieniegdzie rosną większe drzewa, ale przeważnie spod kamieni i piasku wyrasta jasna trawa. Nad tym wszystkim górują wielkie granitowe monolity, wyrzeźbione przez wiatr i nadające pustyni wyraz monumentalnej powagi.
Po wjechaniu na teren parku droga zwęziła się do 4 metrów, co można uznać za zaledwie chodnik jak na tutejsze standardy. Główne drogi mają tu nawet paręnaście metrów szerokości. Oczywiście nie chodzi o liczbę pasów i jej przepustowość, bo samochody widać na nich przeważnie raz na kwadrans. Chodzi o bezpieczeństwo. Po pierwsze, aby zmniejszyć szansę czołowego zderzenia, kiedy samochody będą jechały na siebie, nie widząc się w kurzu. Po drugie szeroka droga gwarantuje skuteczniejsze pocięcie sawanny na osobne kawałki, co pomaga walczyć z pożarami – ogień nie może się przedostać na drugą stronę takiego „firewalla”. Jest jeszcze trzeci powód – dzika zwierzyna, często przekraczająca drogę w niedozwolonym miejscu. Chociaż zebr tu nie brakuje :)
Yeti dzielnie radzi sobie na żwirze i coraz większych kamieniach. Mimo tych utrudnień prowadzenie auta jest łatwe, co kierujący może wykorzystać, popijając jedną ręką napoje czy robiąc zdjęcia. Dopiero przy większych prędkościach można poczuć, że samochód zaczyna delikatnie pływać na zakrętach, ale i wtedy od kierowcy nie jest wymagana żadna reakcja – elektroniczne systemy na czas przejmują kontrolę, przyhamowując na chwilę odpowiednie koło i już po ułamku sekundy auto dalej sunie w pożądanym kierunku.
Pod samochodem została zamontowana dodatkowa osłona, która chroni przed niespodziankami na drodze i co jakiś czas kamień wyskakuje spod opony i spektakularnie bębni od spodu, ale poza efektami dźwiękowymi nic złego z tego nie wynika. Silnik Diesla bez problemu wyrywa auto do przodu, nie robiąc przy tym wiru w baku (spalanie po dzisiejszym dniu to 6,6 l/100km) i dzięki swojej elastyczności na niskich obrotach pozwala rzadziej zmieniać biegi. Jednym słowem – wiezie nas do przodu, ułatwiając, kontrolując, wspomagając i nie przeszkadza w przeżywaniu obrazu, który przepływa przed naszymi oczami.
Po niemal 6 godzinach widzimy znak „Dust Free Segment 2 km ahead” i rzeczywiście, po chwili suniemy asfaltową drogą, wreszcie nie wzbijając w powietrze takiego tumanu kurzu, który widać chyba z kosmosu. Po godzinie prawie zwyczajnej podróży (prawie – bo trzymanie się lewej strony drogi wciąż wymaga wzmożonej samokontroli) wjeżdżamy do Swakopmund - miasta, które wygląda jak wizytówka niemieckiej kolonialnej architektury. Dobrze zachowane, kolorowe domki, niska zabudowa, palmy wzdłuż ulicy i błysk oceanu na horyzoncie – to tu spędzimy dzisiejszy wieczór. W nocy miasto się kompletnie wyludnia i przy świecie latarni miasto zaczyna wyglądać jako plan do filmu o dzikim Zachodzie.
Napisy na sklepach to dziwny miks języków: Najwięcej jest angielskiego, następnie trochę niemieckiego i śladowo holenderskiego. Zresztą cały region tak. Czy wiesz jakie literki na klapie mają auta z RPA? Podobną, jak i domenę, czyli .za. Dziwne, prawda? Szczególnie, że za miedzą jest Zambia. Rozwiązanie jest proste ZA oznacza skrót od holenderskiego Zued Afrika, czyli Afryka Południowa.
Pokazuje to wielowarstwowe kulturowe ślady na historii miasta, ale też całego kraju, który na przestrzeni setek lat przechodził z rąk do rąk kolejnych kolonialnych „gości” Ostatnimi z nich byli tu Niemcy, więc do niedawna powszechnie używanym językiem w Namibii był język niemiecki. W roku 1990 angielski został wybrany na język urzędowy i z tego powodu z miejscową ludnością można się swobodnie komunikować w każdym z tych języków, choć młodsze pokolenie czasem zna już tylko angielski. Oczywiście wszyscy mówią też w swoim afrykanerskim języku, który zresztą też ma sporo naleciałości z holenderskiego.
Jutro ostatni dzień wyprawy. Organizator obiecał, że załatwi nam pobyt w hotelu, w którym będzie można obejrzeć mecz otwarcia Euro 2012 - Polska-Grecja. Trzymam za słowo a tymczasem zwijam się na kolację. Do jutra.