Skoda Yeti w Namibii - dzień 1 - pierwsze wrażenia
Decyzja zapadła w ułamku sekundy, choć usiłowałem udawać, że głęboko się zastanawiam. Zapewne nic z tego udawania nie wyszło, bo umówmy się - nikt na moim miejscu by nie odmówił wyjazdu na drugi koniec świata - na wyprawę Skodą Yeti po Namibii! Przynajmniej próbowałem. Zerkając w kolejnych tygodniach na kalendarz, coraz częściej otwierałem podróżnicze blogi, przyglądałem się zdjęciom, poznawałem wrażenia innych podróżników i odliczałem dni do wyjazdu.
Przygotowania nie poszły na marne - mogę teraz sypnąć garścią informacji na temat tego ciekawego kraju, ale nie chodzi przecież o to, abym napisał tu encyklopedię, tylko fakty zobaczył to wszystko na własne oczy i opisał oczami kierowcy małego czeskiego SUVa. A zatem pakuję się, bo jutro opuszczam Kraków i kieruję się na Okęcie.
Przede mną długa droga – nawet dłuższa, niż mogło by się wydawać. W drodze do stolicy docelowego kraju musimy odwiedzić dwa inne spore miasta: Monachium, gdzie przesiądziemy się na niemal 11–godzinny lot do Johannesburga. W RPA wsiadamy na kolejne 2 godziny do ostatniego samolotu, który transportuje grupę dziennikarzy z Polski do stolicy Namibii.
Stolicy – chyba za dużo powiedziane. Widać to tylko po ładnych rezydencjach, drogich samochodach i bujnej zieleni. Bo skali ta stolica nie ma imponującej – wygląda jak mniejsze prowincjonalne miasteczko, tyleż osób w nim mieszka – ok 200tys.. Zdaje się, , że bajecznie niska gęstość zaludnienia to nie bajka – na powierzchni 2,5 razy większej od Polski mieszka zaledwie 2,2 mln mieszkańców.
W Johannesburgu czekają na nas kolejne kontrole paszportowe i bagażowe, a także wybujała fantazja właścicieli sklepów na lotnisku, które wystawiają przed stoiskami strusie, żyrafy i inne ciekawostki do przyciągnięcia uwagi. My mamy jednak za mało czasu na podziwianie tych wabików,i śpieszymy prosto do wyjścia i po chwili wsiadamy do ostatniego tego dnia Boeinga, który zabiera nas do odległej o 2 godziny lotu na północ Namibii.
Ostatnie ostrzeżenie przed tym, co przyjdzie nam zobaczyć, padło podczas posiłku w hotelu obok lotniska. Przewodnik kiwnął głową w kierunku kilku osób przy stolikach po drugiej stronie sali i powiedział: „Patrz tam, to największy tłum ludzi, który zobaczysz przez najbliższe dni.” Miał rację, ale o tym później.
Pod hotelem widzimy wreszcie rząd lśniących samochodów, gotowych do wyjazdu w pustynię. Skody Yeti TDI 4x4 z manualnymi skrzyniami biegów. Niemieckie numery rejestracyjne z Darmstadt dodają uroku i bez tego egzotycznym samochodom z kierownicą po złej stronie. Tak, tak – kierownica jest po złej, lewej stronie – bo w Namibii jest ruch lewostronny a więc wszystkie tutejsze auta mają kierownicę po prawej „angielskiej” stronie.
Krótki briefing – pierwszy jedzie Amarok z przewodnikiem, potem 6 Yeti z dziennikarzami, konwój zamyka siódme, białe Yeti z organizatorami, który pilnują, aby nikt się nie zgubił po drodze. W komunikacji pomaga CB radio, sprytnie zamontowane w dużym schowku pod przednią szybą. Dwie osoby w aucie. Na tylnej kanapie podróżuje lodówka z napojami, które mamy bezwzględnie spożywać.
To będzie mój debiut – nigdy nie jeździłem po lewej stronie. Z pamięci wypływają mi historie o turystach z kontynentu, którzy na wyspach brytyjskich mają problem z trzymaniem się lewej strony jezdni i objeżdżają ronda pod prąd, powodując wypadki. Jednak w Namibii wszystko jest inaczej…
Aby doprowadzić do czołowego zderzenia, trzeba spełnić podstawowy warunek – trzeba mieć kogoś, z kim można by było się zderzyć. A z tym w Namibii jest bardzo krucho – średnio zatłoczoną drogę odwiedza kilkadzieśiat samochodów dziennie. Mniej zatłoczoną – zaledwie kilka aut dziennie. Wobec tego, kiedy pierwsze auto mijało się z samochodem, jadącym w przeciwnym kierunku, to nasz konwój był informowany o tym przez CB z takim zaangażowaniem, jakby mowa była co najmniej o przewróconej cysternie, leżącej w poprzek drogi i gotowej się zapalić.
Dzisiaj do pokonania mieliśmy ponad 200 kilometrów z Windhoek do pustynnego zajazdu o nazwie Rostock Ritz. Musieliśmy zdążyć przed zapadnięciem zmroku. Tu, niedaleko równika, noc zapada w ciągu kilkunastu minut po tym, jak słońce dotknie horyzontu, więc obserwując coraz dłuższe cienie musieliśmy trzymać tempo, aż wreszcie zobaczyliśmy dwie wielkie litery R na poboczu. Yeti bez problemu dowiózł nas po zakurzonych szutrach do dzisiejszego celu podróży, ale jutro będzie musiał się zmierzyć z piaskiem i kamieniami. Dam znać jak poszło i zapraszam do ciągu dalszego jutro.