Raj paliwowy miejscem startu sezonu Ford Kite Cup 2012
Już od 6 lat Ford jest sponsorem polskiego pucharu kitesurfingowego i wraz z własnym zespołem sportowców promuje ten widowiskowy sport w Polsce. Aby odnosić sukcesy, trzeba ćwiczyć - a to w naszym kraju możliwe jest głównie na Helu. Jaka potrafi być pogoda na Bałtyku wie każdy, komu nie udało się trafić z urlopem w odpowiednie słoneczne "okienko" - jest zimno i szaro, a do wody wchodzą tylko nieliczni śmiałkowie.
Kitesurferzy nie boją się jednak niskich temperatur, bo przed chłodem można się chronić, zakładając piankę – ich udręką jest brak wiatru, który sprawia, że latawce latają, a wraz z nimi i zawodnicy ślizgają się po falach. I dlatego, chcąc być w formie, są oni skazani na poszukiwanie słońca i wiatru w różnych miejscach na świecie. Chociaż nie wiem, czy słowo „skazani” jest tu na miejscu. Po tygodniu spędzonym z zawodnikami nasłuchałem się historii o zawodach i treningach w każdym zakątku świata – no może poza Antarktydą i Atlantydą. I tak, świetną plaże mają w Zanzibarze, warto się wybrać do Brazylii, nie powinno się omijać Maroka ani wyspy Rodos. Hel oczywiście również jest wymieniany jako jedno z najlepszych miejsc, lecz przecież nie w marcu, prawda?
To dokąd w marcu?
Otóż w marcu Ford postanowił wysłać zawodników na słynną w światku kitesurferów plażę Isla de Coche – maleńką wysepkę na Morzu Karaibskim, należącą do Wenezueli. Dlaczego tam? Bo o tej porze roku panują tam doskonałe i stabilne warunki do pływania na desce z latawcem. Wiatr zaczyna codziennie wiać około godziny 11 i nie przestaje aż do późnego popołudnia. O słońce i ciepło nie należy się zbytnio martwić – na wyspie panuje klimat równikowy, a to oznacza średnie temperatury 28-33C. Plaża jest długa i szeroka, z jednej strony w tle z palmami, a z drugiej z zarysem gór na pobliskiej wyspie Margarita.
Gwiazdą tego wyjazdu była Karolina Winkowska, wieloletnia mistrzyni Polski i zdobywczyni Pucharów Polski Ford Kite Cup. Karolina przez cały tydzień wytrwale ćwiczyła, przygotowując się do zbliżającego się sezonu. Viktor Borsuk, najlepszy kitesurfer w Polsce i należący do światowej czołówki zawodnik, tym razem miał przymusową przerwę z powodu kontuzji barku.
Rozkładamy latawce
Już godzinę po śniadaniu nad linią brzegową zaczyna się pojawiać coraz więcej kolorowych latawców. Część z nich miarowo kursuje wzdłuż brzegu, co oznacza, że na desce stoi doświadczony kitesurfer, który z łatwością wzbija deską fontannę słonej wody lub też spędza sporo czasu w powietrzu, wykonując zapierające dech w piersiach ewolucję. Z zewnątrz wygląda to jak zabawa z łopatką w piaskownicy – na tyle łatwo i naturalnie zawodnicy suną po wodzie.
Lecz tak się tylko wydaje, bo chwilę później pojawia się druga grupa latawców, które rzucają się nerwowo z jednej strony na drugą i co chwilę nurkują do wody, plącząc linki. Za sterami takich wiecznie mokrych latawców stoimy my, na co dzień dziennikarze, a dziś kursanci, stawiający pierwsze kroki w tym sporcie. Tym razem wygląda to jak ciężkie roboty w kamieniołomach – trudna sztuka panowania nad latawcem, deską, oślepiającym słońcem, pięcioma linkami i jednoczesne odganianie parzących meduz, które morze wyrzuca na brzeg. Mimo to, dzięki obecności doświadczonych instruktorów, większości z nas udało się opanować przynajmniej część z tych zadań, a nawet zaliczyć kilka metrów ślizgu na desce, napędzanej siłą wiatru.
Okiem motomaniaka
Kto się spodziewał zobaczyć na ulicach Wenezueli motoryzacyjny skansen kilkudziesięcioletnich samochodów, ten się nie rozczarował. Większość samochodów ma na karku kilkadziesiąt lat, a ich pochodzenie z czasów przed kryzysem paliwowym potwierdza złowieszczy bulgot ośmiu cylindrów pod maską. Większość aut to pikapy oraz stare limuzyny w rozmiarze XXL.
Nie jest to jednak typowo kubański obraz totalnej izolacji od świata. Tutejsza partia rządząca nakłada ogromne cła na wszystko, co nie pochodzi z Wenezueli, lecz chętnie zarabia na nielicznych lokalnych bossach, gotowych wyłożyć każde pieniądze na nowe auto. Łatwo więc poznać zamożnego obywatela po tym, że spogląda na świat zza kierownicy lśniącego samochodu – tym bardziej, że jego samochód lśni jako jeden z niewielu. Nikt tu nie dba specjalnie o wygląd starych samochodów, a jedynie o ich pozostawanie „na chodzie”, dzięki czemu drogi nabierają jeszcze większego kolorytu.
Największego szoku doznałem jednak, nie oglądając się za 6-metrowymi bulgoczącymi limuzynami, tylko na stacji paliw. Owszem, słyszałem, że ropy w Wenezueli nie brakuje oraz, że paliwo jest tanie, ale żeby aż tak tanie? Zalewając do swojego pikapa 70 litrów paliwa, Wenezuelczyk zostawia na stacji niecałe 5 boliwarów czyli około 2 polskie złote. Jeśli ktoś uważa, że to za drogo, to może kupić auto z silnikiem Diesla (żadnego nie widziałem co prawda) i tankować 70 litrów za 1 zł 35 gr.
Jakby tego było mało, kupując nowy samochód, otrzymuje się obowiązkową instalacje LPG, a za pełną butlę LPG na stacji zostawia się… proszę zgadywać… NIC. Nic się nie zostawia. LPG jest w Wenezueli tankowane za darmo.
Łyżką dziegciu w tym motoryzacyjnym raju są ceny samochodów i części zamiennych. 40 letni pikap, którym jechałem z niewiele starszym kierowcą - Syryjczykiem, których dziwnym trafem żyje w Wenezueli dość sporo, kosztował jego właściciela 10 000 dolarów. Ciekawostką jest to, że znacznie nowsze auta kosztują mniej więcej tyle samo – prostota i trwałość starych rozwiązań jest w cenie, choćby ze względu na drogie części.
Równikowy klimat nakazuje mieszkańcom chowanie się przed promieniami słońca, co tubylcy robią aż do przesady, naklejając na wszystkie szyby (nie omijając czołowej!) folię, która pochodzi chyba z czarnych worków na śmieci, bo prawie nie przepuszcza światła. Efekt jest taki, że poszukując taksówki z kierowcą, trzeba pukać do szyby w nadziei, że jeśli w środku ktoś będzie, to uchyli szybę i się ujawni - stojąc na zewnątrz auta nie możesz dostrzec w jego środku absolutnie nic.
I ostatnia ciekawostka. W Wenezueli nikt się nie martwi pytaniami z teorii czy robieniem koperty na egzaminie. Aby otrzymać prawo jazdy, należy przynieść zaświadczenie od okulisty i dopełnić parę formalności. Następnie świeżo upieczony kierowca ze swoim nowiutkim prawem jazdy … uczy się jazdy we własnym zakresie!
Nie można mieć wszystkiego
Jak widać, stara reguła, że nie można mieć wszystkiego, sprawdza się doskonale. W Niemczech są dobre drogi i samochody, ale drogie paliwo. W Wenezueli mają tanie, a wręcz darmowe paliwo, ale stare auta i kiepskie drogi.
A w Polsce… hmmm. Pomówmy lepiej o czymś przyjemnym. Na przykład o fruwaniu z deską nad falami, które staje się w kraju nad Wisłą coraz bardziej popularnie – po tygodniu sam, zdaje się, „złapałem bakcyla”.
Autorzy zdjęć: Zachar Zawadzki, Łukasz Nazdraczew