Potężne auta, Tor Służewiec i... garść niespodzianek!
Wcześniej na Bemowie, tym razem na Służewcu - Men's Day. Nareszcie mężczyźni mają jakieś bezkompromisowe święto. Jednak Men's Day bez "podkręconych" samochodów i wyścigów równoległych byłby czymś w rodzaju Whitney Houston pozbawionej makijażu - niby wszystko jest w porządku, ale jednak czegoś brakuje. W takim razie co takiego można było zobaczyć w to czerwcowe popołudnie?
Naprawdę sporo i to nawet pomimo tego, że wyścigi na ¼ mili w Polsce dopiero raczkują. W zawodach wzięło udział 60 uczestników, a to bardzo dobry znak. Dlaczego? Bo to oznacza, że dokładnie o tyle osób mniej przeganiało w nocy swoimi autami ludzi na chodnikach podczas nielegalnych rajdów. Zresztą właśnie po to organizowane są oficjalne zawody – żeby w bezpiecznych warunkach wyszumieć się, wyjść z ukrycia i przy okazji postawić sobie statuetkę na półce za zwycięstwo. I to pomimo tego, że sam tor w tym roku był dość specyficzny.
Okazało się, że auta, które ścigałyby się w Służewcu na ¼ mili w tej bardziej optymistycznej wersji zakończyłyby swój żywot w krzakach. A w mniej optymistycznej – na murze. Dlatego organizator zdecydował się wprowadzić polski akcent do amerykańskich zawodów i skrócił dystans o połowę – do 1/8 mili. A to jeszcze nie koniec przeszkód! Asfalt był śliski, dlatego pojawiły się wątpliwości, czy przypadkiem czasu ruszenia się z miejsca tych mocniejszych aut nie będzie mierzyło się kalendarzem. Wszystko stało się jasne, gdy na torze stanęły dwa Mercedesy - SL500 oraz SL600. Jeżeli moc jest władzą, to który był szybszy? SL600? Wbrew pozorom nie – słabszy SL500, bo „sześćsetkę” rozłożył jej potężny moment obrotowy i zbyt ciężka noga kierowcy. Dlatego szybko stało się jasne, że wygrana będzie zależała od tego jak bardzo każdy zna swoje auto i czy w ogóle potrafi odpowiednio dozować jego możliwości. A i one były ważne – żeby dostać się do finału, to najpierw trzeba było przejść eliminacje. Są o tyle łatwiejsze, że podczas startu w porywach można było nawet dopić kawę, a dopiero później ruszyć i na koniec wygrać. Dlaczego? Bo podczas eliminacji czas reakcji w ogóle nie był brany pod uwagę – liczył się jedynie czas przejazdu. Finał to już inna bajka – tu trzeba było błysnąć pod każdym względem.
Godzina rozpoczęcia eliminacji została nieznacznie przesunięta – drifterzy tak wczuli się w rolę, że okupowali sektor pokazów kilkadziesiąt minut dłużej, niż powinni. Tor na całym oddanym do wyścigu odcinku mierzył 202 metry i co ciekawe – delikatnie skręcał. W praktyce zawodnikom to nie przeszkadzało, ale pewnie tylko dlatego, że klęli na coś innego - nawierzchnia niestety nie należała do najrówniejszych. O ile na samochodach odbijało się to tylko niewielkimi podskokami nadwozia, to jeżeli chodzi o motocykle – czasem aż chciało się odmówić modlitwę. Nagłe utraty przyczepności tylnego koła, wyraźna praca zawieszenia, uślizgi – to zabrzmi źle, ale widzowie uwielbiają sytuacje, które nie są specjalnie zabawne dla kierowców. Tylko, że z drugiej strony kierowcy kochają adrenalinę, więc tak naprawdę wszyscy byli szczęśliwi. I wbrew pozorom nie dotyczy to wyłącznie mężczyzn.
W 160-konnej Hondzie Civic zasiadła Kinga, która na torze radziła sobie na tyle dobrze, że z ust jej konkurentów z sąsiedniego pasa można było wyczytać całkiem wyszukane wulgaryzmy. Mimo to w jej grupie najlepszy był Łaski z czasem 9,598s – również w Hondzie. A to nie koniec niespodzianek podczas eliminacji. Czy różowa, lekko sfatygowana Corsa Michała Steca mogła być groźna? Oczywiście, że nie – tak uważali początkowo chyba wszyscy, dopóki nie wystartowała i nie zamknęła podejścia w 8,691s. W grupie Drag FWD nikt jej nie pobił. Podobnie sprawa miała się z Ładą Małeckiego. Na pierwszy rzut oka była nową zdobyczą prosto ze szrotu. Na drugi – i tu pojawiła się niespodzianka. Ten samochód na starcie z „gazem” wciśniętym w podłogę wydawał takie dźwięki, jakby chciał wessać do silnika całą widownię, a zaraz potem zakrztusić się, wypluć ją i na koniec się zepsuć. W sumie wątpliwe było nawet to, że w ogóle ruszy z miejsca, ale gdy zapaliło się zielone światło, to niecałe 9,496s później ku zdziwieniu wszystkich Łada stała już na mecie i… okazała się najlepsza w grupie Mini Plus! Tak niepozorne auta naprawdę potrafiły przestawić myślenie, dlatego gdy na pasie pojawił się odrestaurowany VW „Garbus”, to wszyscy już wiedzieli, że wygra. I to pomimo tego, że nawet nie zdążył dobrze ustawić się na starcie. Jednak trzeba pamiętać o tym, że sport jest zaskakujący – Volkswagenowi akurat się nie udało.
Jeszcze jakieś ciekawostki z eliminacji? Pewnie – na 60 zawodników trafił się jeden, który wystartował w klasie Diesel wraz ze swoją Skodą Octavią II RS. Nikt inny nie wystawił w zawodach auta z jednostką wysokoprężną, dlatego tak naprawdę Sikorzyński ścigał się sam ze sobą. Obok zwykłych, podrasowanych aut w stylu Seata Cordoby, czy batalii Hond Civic można było też spotkać nieźle przygotowane unikaty. Camaro, CLK 55 AMG, Porsche 911, Nissan 370Z, czy rzadko spotykaną na naszych drogach Honda Integra – ciekawe modele, ale emblemat na masce nie wystarczy, żeby być najlepszym. CLK AMG Przybylskiego miało jeden z gorszych czasów na torze, a w grupie Drag RWD najlepszy okazał się Kowalski w swoim Porsche. Prawdziwą wisienką na torcie były jednak dwa samochody z teamu Dunlop VTG – Chevrolet Corvette i GMC Typhoon. Co w nich takiego wyjątkowego? Wszystko! 300km/h można zobaczyć na ich prędkościomierzach szybciej od kanapki na tacy w Fast foodzie, dlatego nietrudno się domyślić, że rekordy toru na Men’s Day należą do nich. Szybsza była Corvetta Staszewskiego z czasem 6,199s. W jej przypadku akurat nikt nie wątpił w potężne możliwości, bo już sama turbina wydawała taki gwizd, że ludzie z Okęcia prawie zaczęli się schodzić na Służewiec, bo myśleli, że teraz tu zaczęły samoloty lądować. Inaczej sprawa miała się z półciężarówką GMC Blautha, bo czy coś takiego może być najszybszym autem w Polsce? Wystarczyło poczekać na start – Typhoon tak odepchnął się z miejsca, że aż Ziemia zaczęła obracać się w drugą stronę, a na mecie ostatecznie wylądował po 6,653s. To zabrzmi głupio, ale motocykle miały do niego tylko zbliżony czas. I to dosłownie – żaden go nie prześcignął! A były ku temu predyspozycje…
Jaka moc w przypadku motocykla jest duża? 200KM? 300KM? Trudno powiedzieć, ale Suzuki Hayabusa Ratajczaka miała ich 480… . Żeby było zabawniej – w klasie Moto Gold zajęła przedostatnie miejsce, bo wygrało „zaledwie” 220-konne Suzuki GSXR Badowskiego z czasem 6,895s. I znowu wychodzi na to, że moc tak naprawdę sprawdza się tylko w TIRach – na wyścigach ważniejsza jest technika. A to jeszcze nie koniec zabawy, bo na deser zostały przecież finały!
O wygraną można było walczyć w jednej z trzech grup. Do tego tym razem trzeba było wysilić się też przy starcie – zarówno czas reakcji jak i czas przejazdu były brane pod uwagę. Klasa Street to podrasowane auta, którymi w razie potrzeby można skoczyć do sklepu po świeże bułki – samochody są dopuszczone do ruchu i nie przeszły zbyt dużych modyfikacji. W niej najlepszy był Furmański w swoim Subaru Impreza – odcinek przejechał w 8,488s. Zaraz za nim uplasował się Łukasiewicz w Mercedesie E124, oraz… Małecki! Tak – to ten od zielonej Łady, którą po pierwszym starcie wszyscy mieli zeskrobywać z jezdni. Jak widać pozory jednak mylą. Wśród motocykli niespodzianki nie było – w finałach również najszybszy był Badowski w Suzuki GSXR, który zamknął swój przejazd z czasem 7,342s. Z kolei drugie i trzecie miejsce zajęli odpowiednio Owerczuk w V-Max oraz Załęski – również w GSXR. Na koniec została jeszcze jedna grupa – Drag, czyli auta przygotowane do wyścigów. Te już po bułki nie powinny jeździć. I teraz warto pobawić się w zgadywanie – kto wygrał? Bez zastanowienia można powiedzieć, że pierwsze dwa miejsca, to Staszewski w Corvette i Blauth w Typhoonie. Jednak tak jak ciasto czasem zaskakuje po wyjęciu z piekarnika, tak i sport bywa nieprzewidywalny – zresztą eliminacje już to potwierdziły. Blauth popełnił falstart i wylądował dopiero na 4 miejscu! Staszewski faktycznie był najszybszy, z czasem 6,261s znowu nawet motocykle nie były w stanie go pobić. Drugie miejsce zdobył Kowalski w swoim Porsche 911, choć trzeba przyznać, że 8,779s wobec 6,261s to potężna różnica. A kto wylądował na trzecim miejscu? Świat naprawdę jest szalony – różowa Corsa Michała Steca!
Może i Polacy jeszcze nie mają takiego pociągu do wyścigów równoległych jak Amerykanie, ale jeżeli każde zawody będą wyglądać tak, jak te z Men’s Day, to szybko się to zmieni. W końcu gdzie można zobaczyć auta, które dosłownie teleportują się ze startu na metę? I różową Corsę, która zostawia w tyle Mercedesa po tuningu AMG? No właśnie – nigdzie.