Expedycja Mahrab 2006
Po kilku tygodniach planowania, organizowania i przygotowywania, w nocy z 31 października na 1 listopada AD 2006 Grzegorz Probola, Tomasz Kempa, Marta Ogonek oraz pisząca te słowa Sylwia Wołos, wyruszyli na Expedycję Mahrab 2006. Ponieważ szczegóły dotyczące trasy, wyprawy oraz uczestników będą dostępne na oficjalnej stronie Expedycji Mahrab 2006, będę tutaj relacjonować najciekawsze z wydarzeń towarzyszących nam w trasie oraz podczas zwiedzania Maroka.
1 listopada 2006. Dzień 1.
O 2.40 udaje nam się wyruszyć w drogę. O 4.30 docieramy do przejścia granicznego w Chyżnem. Nocna jazda przebiega spokojnie, przez Słowację przejeżdżamy w godzinach bardzo porannych, zatrzymując się jedynie pod Bratysławą, aby uzupełnić zapasy i spróbować po raz pierwszy naprawić wycieraczki. Okazało się bowiem przy pierwszej okazji, że ten mały szczegół umknął naszej uwadze w ferworze przygotowań do wyjazdu. Jednakże ten mały szczegół podczas deszczu szybko urósł w naszych oczach do problemu sporych rozmiarów, przeszkadzając nam w komfortowym i szybkim pokonywaniu trasy.
Deszcz na Słowacji jest jednak przejściowy, tak więc ruszamy przez Austrię do Niemiec. Cały czas poruszamy się autostradami, podziwiając jedynie krajobrazy z okien samochodu. W tym miejscu należy się krótkie sprostowanie – krajobrazy podziwiają osoby zajmujące się w określonej chwili prowadzeniem i pilotowaniem, ponieważ pasażerowie intensywnie zdobywają informacje na temat miejsc docelowych z przewodników Pascala, albo odsypiają. Poza tym, całe auto z wyjątkiem jedynie przedniej szyby, oklejone jest logami naszych partnerów, tak więc podziwianie widoków z pozycji pasażerów jest utrudnione. Wielogodzinna jazda bez możliwości gapienia się przez okno, sprzyja kreatywnemu myśleniu (w niektórych przypadkach przynamniej na początku), tak więc nie możemy narzekać na nudę.
Przez Niemcy przejeżdżamy szybko, obawiając się ciążących nad nami chmur. Około godziny 16-tej, zatrzymujemy się na godzinę w Rosenheim odwiedzając dziadków Marty. Ponownie w trasę ruszamy już z poważnymi obawami co do nieubłaganie nadciągających opadów. I tak już poszukiwanie zjazdu na autostradę odbywa się w strugach deszczu. Po raz kolejny próbujemy wyczarować efektywny sposób na ściąganie niechcianych kropelek z przedniej szyby, ale mimo całej kreatywności i dobrych chęci, sznurki na wycieraczkach stają się jedynie tematem dowcipów, a nie rozwiązaniem problemu. Problem rozwiązuje się sam po około 3 godzinach, kiedy przestaje padać.
Przekraczamy kolejną niezauważalna granicę- pozostałości po nie zjednoczonej kiedyś Europie i nocą przejeżdżamy przez Alpy Włoskie, podziwiając głównie architekturę niezliczonych tuneli i jeszcze większą ilość ostrych zakrętów. Prowadząc na zmianę jedziemy już ponad 24 godziny, kiedy nad ranem dojeżdżamy do Francji.
2 listopada 2006. Dzień 2.
Dzień rozpoczynamy niewyspani i zmęczeni, w pozytywnych nastrojach podziwiając krajobraz francuski. Nastrój zabawowy wzmaga się jeszcze bardziej, kiedy ruszając ze stacji benzynowej gubimy kilka bagaży w skutek niedomkniętego bagażnika (patrz: niewyspani). Cała historia kończy się jednak pozytywnie, bo nawet śrubki ze skrzynki na narzędzia udaje się odzyskać! Dobrze, że na rzecz krajobrazów zrezygnowaliśmy z autostrad.
Około 9 docieramy do Aigues Mortes - przypadkowo wybranej miejscowości nadmorskiej, w której postanawiamy zjeść śniadanie, chwilkę rozprostować kości i zacząć zbierać materiał filmowo-fotograficzny. Aigues Mortes okazuje się być trafnym wyborem. Jest to małe miasteczko otoczone romańskimi murami, z typowym, starym francuskim budownictwem i niepowtarzalnymi małymi uliczkami tworzącymi ten wyjątkowy, śródziemnomorski klimat. Jest bardzo wietrznie i ciągle nie tak upalnie jak byśmy tego chcieli, ale podoba nam się bardzo. Po spacerze i śniadaniu ruszamy bocznymi dróżkami kilkadziesiąt kilometrów na południe, aby tuż za Sete (średniej wielkości, malownicze miasteczko portowe) po raz pierwszy w trakcie Expedycji zakosztować spaceru po piasku. Odpoczywamy na plaży, delektujemy się słońcem i zimną wodą Morza Śródziemnego, by po zregenerowaniu sił ruszyć dalej na południe. Unikamy francuskich autostrad, stawiając na malownicze miasteczka i wioski. Jesteśmy zdumieni, jak inny od typowego krajobrazu przedstawianego jako „francuski" widzimy na wschodnim wybrzeżu. Niemniej jednak jest to bardzo miłe zaskoczenie i w takim właśnie pozytywnym nastroju wjeżdżamy późnym popołudniem do Hiszpanii.
Od granicy (znów niezauważalnej) przejeżdżamy ok. 120 kilometrów, aby w Calella zatrzymać się na nocleg. Miasteczko od razu urzeka; głośni Hiszpanie, wąskie uliczki, ciepła listopadowa noc, gorący posiłek, hiszpańskie wino i hostel, w którym można odświeżyć się w cywilizowanych warunkach, to coś, na co właśnie wszyscy mieliśmy ochotę. Hiszpania robi na nas bardzo dobre wrażenie- nie jest to może jeszcze Wielka Miłość, ale zauroczenie z pewnością! Drugi dzień wyprawy, w większości spędzony w drodze kończymy więc pozytywnie, bogatsi o 1300 dodatkowych kilometrów w życiu, planując na jutro dalsze zakochiwanie się w Hiszpanii, tym razem odkrywając Barcelonę.
3 listopada 2006. Dzień 3.
Wypoczęci i zregenerowani leniwie wstajemy późnym porankiem i po długim tradycyjnym polsko-konserwowym śniadaniu opuszczamy hostel.
Przed wyjazdem do Barcelony spacerujemy jeszcze po Calelli. Miasteczko w dzień jest równie urokliwe jak nocą. Ku naszemu zdziwieniu, trafiamy do baru „U Małgośki", gdzie zatrzymujemy się na miłą pogawędkę o polonii w Hiszpanii, pierogach i zabytkach Barcelony. Potem spacerujemy złotym piaskiem i nadziwić się nie możemy, że w Polsce właśnie pada śnieg.
Około południa zostawiamy za sobą Calellę i za radą Pani Małgosi nie jedziemy do samej Barcelony, ale znajdujemy kamping w Il Masnou- miasteczku oddalonym od Barcelony o 15 kilometrów. Sprawnie rozkładamy namiot, zakładając z góry późny powrót i podmiejską kolejką jedziemy do samego centrum miasta.
Wynurzamy się z poziomu metra przy placu De Catalunya i od razu zaczynamy wtapiać się w tłum mieszanki międzynarodowych turystów i lokalnej ludności. W stronę portu, z Placu Katalońskiego, spacerujemy głównym deptakiem- Ramblas. Tę najbardziej znaną ulicę Barcelony okupują głównie sprzedawcy gazet, restauratorzy, sprzedawcy zwierząt, artyści malarze, ale przede wszystkim niezliczona liczba mimów, prezentujących często niesamowicie wyszukane przedstawienia przy użyciu skomplikowanych konstrukcji. Przy każdym z nich widać tłumek rozbawionych, zaciekawionych turystów. Osoby w tak nieruchomy sposób zarabiające na życie zaskakują nas nie tylko ilością, ale przede wszystkim pomysłowością i mistrzostwem wykonania performance’u.
Ramblas prowadzi do portu, gdzie tym razem naszą uwagę przykuwają głównie nielegalni handlarze drobnym towarem i ich dość regularne, bo cogodzinne, efektywne ucieczki przed policją. Po kilku godzinach robienia zdjęć i obserwowania miasta w samym jego centrum idziemy na wieczorny market, gdzie zachwycamy się różnorodnością, kolorami i sposobem prezentacji towarów. Potem spacerujemy po bocznych, wąziutkich uliczkach miasta, zachwycając się starym budownictwem, ciekawym układem architektonicznym i grajkami ukrytymi w tych wąskich przesmykach, którzy sprawiają, że wieczorny spacer po Barcelonie to doświadczenie momentami wręcz metafizyczne!
Ciągle obracamy się w centrum miasta, przy okazji świętując urodziny Tomka, nastroje są wiec bardzo pozytywne. W takich też okolicznościach poznajemy Letice – uroczą francuską studentkę, a potem Pablo – Polaka od 7 lat mieszkającego w Espania, który aktualnie para się rozdawaniem ulotek. Centrum miasta urzeka nas z każdą godziną coraz bardziej, do tego stopnia, że gdy wreszcie po północy łapiemy ostatnią kolejkę jadącą w kierunku północnym, poza miasto, już jesteśmy pewni, ze następny dzień wyprawy również tu spędzimy.
4 listopada 2006. Dzień 4.
Po rozrywkowej nocy i śnie na niewygodnym podłożu wstajemy dziś dość późno i pierwsze kilka godzin przeznaczamy na kolejną rundę walki z zepsutymi wycieraczkami. Nie udaje nam się jednak ani znaleźć mechanika, ani samemu uporać się z problemem, tak więc optymistycznie odkładamy problem w czasie i około 13.30 znajdujemy się w Barcelonie.
Tym razem postanawiamy podzielić się na dwie grupy; Marta i Tomek dogłębniej eksplorują centrum Barcelony, ja i Grzegorz postanawiamy natomiast zainwestować w środek publicznego transportu, w postaci dwupiętrowych autobusów turystycznych typu double – decker. Inwestycja ta okazuje się bardzo trafiona, bo nie tylko zwiedzamy mnóstwo ślicznych, znanych, godnych i ciekawych miejsc, ale możemy też dowolną ilość razy wsiadać i wysiadać na północnej i południowej trasie autobusów.
Pierwszy nasz przystanek to dom projektu Gaudiego - „La Pedrera", z bardzo interesującą fasadą i drobnymi wykończeniami metalowymi. Cały budynek wygląda intrygująco, choć mało realnie, ale o możliwościach twórczych Gaudiego będziemy mogli przekonać się za chwilę. Przemieszczamy się bowiem pod Sagrada Familia - jedyną katedrę na świecie, która ciągle pozostaje w budowie. Z zewnątrz robi ona bardzo pozytywne wrażenie. Połączenie rożnych stylów, żurawi, dźwigów budowlanych, rusztowań, i masy turystów podziwiających tworzone od prawie 100 lat marzenie i najbardziej ambitny projekt Gaudiego to coś, czego się nie zapomina! Niestety rozczarowuje nas wnętrze katedry, które wygląda nie inaczej jak plac budowy! O ile z zewnątrz konstrukcja zachwyca oryginalnością i rozmiarem, o tyle wewnątrz, póki co, nie ma niczego interesującego.
Potem spędzamy godzinę włócząc się po Parku Guell, w którym drobna architektura tworzy bajkowy wręcz klimat, w sam raz na leniwe gorące hiszpańskie popołudnie. W tym parku śmiało można spędzić wiele godzin, podziwiając widoczną stąd całą Barcelonę, nas niestety goni czas, tak więc wracamy do autobusu i z piętrowego pokładu oglądamy miasto, aż do placu D’Espanya, gdzie w oczekiwaniu na wieczorny pokaz Fontana Magica spędzamy ponad dwie godziny. Ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu, magiczna fontanna nie zostaje uruchomiona tego wieczora, ale widok na podświetlone już nocne miasto zupełnie rekompensuje nam tę stratę.
Zwiedzanie miasta kończymy szybką kolacją, uporządkowaniem internetowych zaległości i już po północy wyruszamy znów w trasę, mając nadzieję na jak najszybsze dotarcie do Afryki.
5 listopada 2006. Dzień 5.
Noc z 4 na 5 listopada to jedna z najdłuższych nocy podczas wyprawy. Prawie na naszych oczach w wypadku drogowym ginie motocyklista. Jesteśmy na drodze na długo przed policją i pogotowiem, zdruzgotani obserwujemy całą scenę. Po kilkudziesięciu minutach bezradności, ruszamy w ciszy w dalszą trasę. Kiedy zmęczeni wrażeniami i podróżą po 4 rano postanawiamy zjechać na parking, żeby wszyscy mogli się zdrzemnąć, zostajemy zaskoczeni ponownie. Ze snu jesteśmy wybici gwałtownie, kiedy w zaparkowaną obok nas ciężarówkę z impetem wjeżdża jeden ze ścigających się stuningowanymi autkami chłopaków. Znów byliśmy bardzo blisko, rozbudzeni jedziemy dalej.
Hiszpania zachwyca nas widokami, innymi niż pozostałe europejskie. Na myśl przychodzą nam prerie, w duchu czujemy się już prawie jak na czarnym lądzie. Po drodze jemy niedzielny obiad w uroczej rodzinnej knajpce, w malutkiej miejscowości bez nazwy i aż do późnego wieczora jedziemy na południe.
Ok. 21 30 docieramy do Algeciras i szybko wjeżdżamy do portu. Okazuje się, że ostatni prom na Czarny Ląd odpływa o 22-ej, tak więc w pośpiechu, ze stresem i lekką paniką w ostatniej chwili łapiemy prom i w ten sposób opuszczamy Europę. Po 40 minutach nieznośnego chwiania i kołysania dobijamy do Ceuty, która należy ciągle do Hiszpanii. Dopiero po wyjeździe z miasta znajdujemy przejście graniczne.
Panowie celnicy wydają się być dość znudzeni na nocnej zmianie, bo ich głównym zajęciem jest kopanie plastikowych butelek. Po czasochłonnym wypełnieniu szczegółowych druczków, formularzy i deklaracji (informacje niezbędne to również numer nadwozia auta) oraz krótkiej rozmowie na temat narkotyków, broni i Lecha Wałęsy opuszczamy przejście graniczne i już stuprocentowo znajdujemy się w Maroko!
Jedziemy na południe wzdłuż wybrzeża wschodniego, bo chcielibyśmy pierwszą noc w Afryce spędzić na plaży. Okazuje się jednak szybko, że pogoda krzyżuje nasze plany, a jako że jest już sporo po północy decydujemy się nie szukać noclegu, a zdrzemnąć do rana w aucie zaparkowanym przy plaży, jako substytucie dzikiego biwakowania na piasku. Po 4 godzinach z drzemki rozbudza nas dobijająca się do okna policja, która po krótkich wyjaśnieniach kieruje nas pod komisariat policji, żebyśmy w bardziej bezpiecznym miejscu mogli dokończyć drzemkę. W taki oto sposób – pod komisariatem policji, rozpoczynamy swój pobyt w Maroko.
6 listopada. Dzień 6.
Po najbardziej strzeżonej drzemce w życiu, wczesnym rankiem ruszamy od razu w drogę i po 2 godzinach docieramy do Tetouan - małego miasteczka na północnym wschodzie Maroka. Zwiedzanie miasta zaczynamy od lokalnego śniadania: dostajemy espresso w wysokich szklankach, do których już na stoliku pan dolewa gorące mleko; do tego okrągłe, płaskie bułki, czyli tutejszy chleb z serkami i marmoladą - pycha! Najedzeni i pokrzepieni kofeiną jedziemy do centrum, w poszukiwaniu medyny.
Niechcący popełniamy podstawowy błąd turysty będącego po raz pierwszy w tym kraju, czyli pytamy o drogę przechodnia, który błyskawicznie mianuje się samozwańczo naszym przewodnikiem. Pan jest miły, uprzejmy i oprowadza nas po Starym mieście - medyce. Nasz pierwszy prawdziwy kontakt z Marokiem jest piorunujący. Wszechogarniający brud, ogłupiające wręcz nieprzyjemne zapachy i panująca bieda to definicja medyny. W starych miastach żyją zazwyczaj obecnie ludzie starzy i biedni, jako że ci bogatsi wynieśli się do tzw. Ville nouvelle – nowych części miast – bardziej czystych, bardziej cywilizowanych i automatycznie mniej turystycznych.
W medyce natomiast jakby czas zatrzymał się wieki temu – osiołek wychodzi z budynku, który wygląda jak budynek mieszkalny, ludzie siedzą w straganikach, sprzedając wszystko – od używanych butów, przez liście mięty i chleb, na starych telewizorach skończywszy. A wszystko to oblepione jest muchami... Największe jednak wrażenie wywiera na nas garbarnia skór. Ukryta między ściśniętymi budynkami, rozłożona jest na placu, który podzielony jest na kilkanaście poletek, a na każdym z nich są dołki z wodą, w których moczy się, farbuje, rozmiękcza i naciąga skóry zwierząt. Po pas ubabrani w tej okropnie brudnej wodzie stoją mężczyźni i ręcznie wykonują tę ciężką pracę. Sam widok nie byłby jednak tak powalający, gdyby nie towarzyszący mu odór, tak uderzający i tak przejmujący, że nie sposób określić go słowami.
Po wizycie w medynie, ok. godz. 11 następuje drobne nieporozumienie miedzy nami, a samozwańczym przewodnikiem, któremu udaje się od nas wyciągnąć aż 150 dirhamow, czyli ok. 15 euro (później doczytamy w przewodniku po Maroko, że 100 dirhamow byłoby dla niego i tak świetną zapłatą). Od razu ruszamy na południowy zachód, zatrzymując się po drodze tylko na krótką wymianę uprzejmości z panem policjantem, kupienie melonów na przydrożnym straganie i zrobienie kilku zdjęć osiołkom.
Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do Larache – małego miasteczka portowego. Kiedy tylko wysiadamy z auta na Place de la Liberation, Tomek zawiera nowe znajomości z lokalnymi mieszkańcami. Szybko znajdujemy tani, ładny i czysty hotelik i idziemy pospacerować w stronę plaży. Plaża jest kamienista i nie powala malowniczością. Obserwujemy za to tubylców, zanurzamy się z powrotem w miasto i w wąskich uliczkach doświadczamy po raz pierwszy tego, co później czeka nas na każdym kroku. Marokańskie dzieci. Z naszej perspektywy są oczywiście biedne, są z pewnością brudne, ale też są niesamowicie otwarte, urocze i najczęściej wprost prześliczne! Ich otwartość jednak okazuje się być bardzo przemyślana, bo zaraz po „bonjour" słyszy się prośbę o długopis, dirhama, albo cukierek. Całe szczęście, że ze zwykłej dziecięcej radości życia można z nimi się powygłupiać i pośmiać bez darowizny pieniężnej.
Larache wieczorem ożywa błyskawicznie. Jesteśmy zdziwieni jak nagle i jak szybko na ulice miasta wyległo tylu ludzi, otworzyło się tyle straganików, znalazło się tylu nowych sprzedawców i kupujących! Zewsząd słychać muzykę, zewsząd dochodzą nowe zapachy, kolory i światła wirują w głowie. To wieczorne, intensywne życie miasta trwa dokładnie do 22, kiedy to nagle wszystko cichnie, straganiki i stoliki przed kafejkami znikają, a zaraz za nimi lokalni ludzie. Udaje nam się jeszcze przed snem skosztować lokalnej herbaty, zwanej „Maroccan whiskey"- wywaru z mięty i zielonej herbaty, którym zalewa się liście mięty w szklance. Wywar koniecznie słodzony, pity z tubylcami, smakuje przednio!
7 listopada. Dzień 7.
Dzień zaczynamy małym niepowodzeniem; zleciliśmy wczoraj paniom sprzątaczkom z hotelu, za odpowiednią zapłatą, zrobienie nam prania (ograniczona pojemność bagażnika wymusiła zabranie dość ograniczonej ilości garderoby). Rano okazuje się, że nasze pranie i owszem, zostało zrobione i rozwieszone - ale na niezadaszonym tarasie, a że w nocy lało jak z cebra, będziemy musieli jakoś sobie poradzić z 3 reklamówkami mokrych ubrań w aucie...
Ale ponieważ deszcz ciągle pada nie mamy i tak innego wyjścia jak wreszcie znaleźć mechanika, który rozwikła problem przerdzewiałych, nieruchomych i odpornych na wszelakie zaklęcia wycieraczek. Tak więc po kilku porażkach lingwistycznych (północ Maroka zdominowana jest przez język hiszpański) znajdujemy wreszcie garaż, w którym nie tylko panowie mówią po francusku, ale nawet podejmują się rozwiązać nasz problem. I tak po błyskawicznych 4 godzinach wydajemy z siebie okrzyk radości na widok czystych szyb, wydajemy z kieszeni 300 dirhamów i ruszamy na południe.
Największą frajdę sprawiają nam działające wycieraczki, ale obserwujemy też krajobraz, który staje się coraz bardziej egzotyczny. Na poboczach ulic wszędzie są osiołki, stragany, ludzi jest tutaj jakby więcej. Kobiety noszą kolorowe stroje, oczywiście zasłaniają włosy, a na widok aparatu również twarz. Są niesamowicie płochliwe, nie chcą pozwolić zrobić sobie zdjęć, reagują chichotem, zawsze zasłaniają się chustami.
Kierujemy się autostradą na południe, jadąc wzdłuż wybrzeża. Przed Rabatem – stolicą kraju, zatrzymujemy się na obiad i spacer po plaży na Mahdiya Plage. Niektórzy nawet kąpią się w oceanie, mimo dość niskiej temperatury, kropiącego deszczu i silnego wiatru. Do Rabatu docieramy już po zmroku, czyli około 18-tej. Nie chcemy zwiedzać stolicy, zakładając, że nie będzie ona dobrze odzwierciedlać charakteru kraju. Zatrzymujemy się więc tylko przy ogromnym Mauzoleum Mohammeda V, które przepięknie oświetlone wieczorem bardzo nam się podoba.
Prostujemy nogi, robimy trochę materiału fotograficznego, relatywnie mało błądzimy po mieście i wyjeżdżamy na autostradę w stronę Casablanki. Mimo zasłyszanych negatywnych opinii na temat Casablanki, decydujemy się do niej pojechać i przekonać się na własne oczy, czy miasto ma w sobie nadal ten słynny, czarno-biały klimat. Dojeżdżamy tam o zmroku, i jesteśmy sparaliżowani szokiem! Totalny chaos to najbardziej trafne określenie tego, co dzieje się na ulicach Casy; na 3 pasmowej jezdni, obok siebie jedzie 5 aut, omijając po drodze przechodniów, dla których nie istnieją żadne przepisy, o przejściach dla pieszych nie wspominając, wózki z osiołkami, rowerzystów oraz gdzie niegdzie stojące na środku jezdni kosze na śmieci. Wolna amerykanka w wydaniu marokańskim. Jesteśmy z jednej strony rozbawieni, z drugiej przerażeni tym czego częścią sami, chcąc nie chcąc, się stajemy.
Przyprawieni wielokrotnie o palpitacje, w napiętej atmosferze, po długim jeżdżeniu „po omacku", szczęśliwi, że ani jednego osiołka, a tym bardziej pieszego nie uśmierciliśmy – dojeżdżamy do hotelu. Po trwającej 2 godziny dyskusji dotyczącej zasadności pozostawania na noc w tym mieście z dżunglą jako jezdnią, decydujemy się wreszcie zostać w pierwszym napotkanym hotelu. Grzegorz, jako kierowca narażony na najwyższe skoki ciśnienia udaje się na spoczynek, a nam z kolei udaje się zasmakować nocnego życia Casy.
Z tubylcem – chłopakiem z recepcji hotelowej jedziemy do lokalnej kawiarenki, w której leniwie, na kolorowych kanapach siedzą panowie. I tak jak u nas sączy się napoje alkoholowe, tak tutaj sączy się fajkę wodną. Chłopcy, z którymi spędzamy wieczór opowiadają nam o życiu w Casie, o tym, ze jest tu niebezpiecznie dla turystów i że miasto nie oferuje niczego ciekawego. Przed 2 rano łapiemy taksówkę do hotelu, dostając pierwszą lekcję dotyczącą marokańskich taksówek. Są bowiem dwa rodzaje: grand taxi – zazwyczaj w postaci starego mercedesa osobowego, tzw. "puszki", do której musi wsiąść min. 6 pasażerów, żeby taksówka ruszyła z postoju (2 osoby siedzą na przednim siedzeniu, obok kierowcy), oraz petit taxi – małe, czerwone samochody, np. Uno, najlepiej z popękaną szybą i kilkunastoma dowodami stłuczek, do której może z kolei wejść tylko 3 osoby.
Po tych doświadczeniach wracamy do naszego pokoju hotelowego, w którym wszędzie gdzie to tylko możliwe, ciągle suszy się nasze wczorajsze pranie.
8 listopada. Dzień 8.
Wypoczęty Grzegorz rozpoczyna dzień nieprzyzwoicie wcześnie, reszta już o ludzkiej porze, koło 9 łapie petit taxi do Medyny. Stare miasto jednak jest podobnie mało wyraźne jak reszta Casy; dominuje wszechogarniający brud, warzywa, ryby, przyprawy i mnóstwo innych rzeczy sprzedawanych z malutkich stoisk w wąskich uliczkach, lub prosto z ziemi. Ludzie znów reagują negatywnie na zdjęcia, niektórzy wręcz zbyt gwałtownie. Około godziny włóczymy się w tym skupisku biedy, nie spotykając w obrębie murów Medyny ani jednego turysty. Rozczarowanie Casablanką łagodzi znacznie widok Meczetu Hasana II, do którego znów zawodzi nas petit taxi. Budowla powala swoim rozmachem, kolorami podkreślanymi dodatkowo mocnym afrykańskim słońcem i przede wszystkim wysokością; ten ponad 200metrowy minaret to najwyższa budowla w Maroko. Umieszczony nad oceanem, oglądany przy bezchmurnym niebie budynek na długo wyrywa się w pamięć. Odpoczywamy chwilę na wielkim placu przed meczetem, zadzierając głowy do góry, by wchłonąć choć trochę ten gmach i aby za chwilę po raz kolejny narażać życie w petit taxi.
Szybko wymeldowujemy się z hotelu, wilgotne ciągle ciuchy przerzucamy do i tak nieziemsko zabałaganionego auta i w swoich swojskich klimatach wydzieramy się przez uliczną dżunglę z Casablanki, tym razem również nie pozostawiając za sobą ofiar. Przy ładnej pogodzie ruszamy na południowy wschód, w stronę Marrakeszu. Jak z każdym poprzednim dniem, tak i dziś droga wydaje się coraz bardziej egzotyczna. Tym razem zaczynają dominować barwy rdzy, połączone z kurzem i pustkowiami, od czasu do czasu tylko zakłócanymi przez stojących na poboczu ludzi sprzedającymi żywe kurczaki. Mijamy też sporo ciężarówek i innych aut, ale lokalne wariactwo drogowe powoli i nam wchodzi w krew, więc wtapiamy się gładko w otoczenie.
Około 16 czasu lokalnego dojeżdżamy do Czerwonego Miasta. Przez nową część Marrakeszu przejeżdżamy stosunkowo płynnie i szybko znajdujemy parking na obrzeżach Medyny. A ta dosłownie powala! Dziesiątki odcieni czerwieni definiują mury w tym mieście. Czerwone labirynty wiją się bez końca. Wszędzie straganiki, sprzedawcy zaczepiający turystów, brudne dzieciaki proszące o długopis czy dirhama, koty, dywany, dywany, dywany i nagle labirynt prowadzi do serca Medyny - Placu Dżemaa El-Fna. Życie toczy się tu swoim torem, ale o tym jak prawdziwie potrafi czarować swoim klimatem plac, przekonamy się dopiero po zmroku.
Wtedy bowiem zaczynają się tam przedstawienia lokalnych artystów, dziwaków, muzyków, zaklinaczy węży; do tego ciągłe szukanie okazji do zarobienia, a więc dziewczynki i kobiety namawiające wszystkie turystki do zrobienia sobie henny, hipnotyzująca muzyka afrykańskich bębnów, noc, zapachy z rozstawionych obok straganów z jedzeniem, setki turystów i tyle samo lokalnej ludności, wszystko to tworzy wyjątkową magię Marrakeszu. Atmosfera tego miejsca nie pozwoli nikomu obojętnie przejść obok tego miasta; nielicznych zniechęci hałasem, brudem, brakiem logiki, tłumami, a wszystkich pozostałych pozostawi rozkochanych w sobie bez tchu. Tak jak nas.
Ulokowani w hotelu z tarasem na dachu, z którego później podziwiać będziemy gwiaździste niebo, jemy kolację na jednym z rozstawianych wieczorem straganie. Wybór pada na jedyny spośród kilkudziesięciu straganów, do którego nikt nie zaciąga nas prawie na siłę. Konkurencja zmusza bowiem pracowników do namolnego błagania turystów o to, by u nich zjeść kuskus czy rybkę. Do tego stopnia, że chłopcy potrafią nawet po polsku zachęcić opornych turystów do kolacji! Po kuskusie, rybkach i frytkach, które smakują nam bardzo, udajemy się na wieczorną marokańską whisky, a po kolejnym leniwym łażeniu po placu Dżemaa El-Fna wracamy do hotelu, żeby jutro od rana dalej eksplorować to niesamowite miejsce.
9 listopada. Dzień 9.
Nie sposób spać długo, jeśli ma się świadomość wyjątkowości miejsca, w którym się znajduje. A Marrakesz bez wątpliwości jest miejscem specjalnym. Tak więc już od rana wychodzimy na ulice Medyny zaopatrzeni w sprzęt, uśmiechy i głód poznania.
Labirynty Medyny to jeden wielki market. Sklepików ze wszystkim jest od zatrzęsienia. Główne towary to przede wszystkim przepiękne, często tkane ręcznie sławne marokańskie dywany; dominują też sklepiki z torbami i torebkami, a także sklepy zielarsko - kosmetyczne, w których od zapachów i kolorów można dostać zawrotu głowy. W jednym z tych ostatnich zostaję zauroczona przez młodego sprzedawcę, który po zaprezentowaniu połowy asortymentu wykonuje na mojej twarzy tajemniczy tatuaż węglem, twierdząc, ze w kulturze berberyjskiej znaczy to „szczęście". Po wesołej rozmowie udaje mi się wydostać ze sklepiku z jedynie jedną perfumą. Mój widok wzbudza jednak spore zainteresowanie wśród pozostałych sprzedawców. Do momentu, kiedy nie zostaję uratowana przez innego sklepikarza, który nie tylko zmywa mój tatuaż, ale serdecznie informuje mnie również, że te wzorki na czole i brodzie Fatimy Berber znaczą: „szukam męża"…
Chyba niemożliwe jest zwiedzanie Medyny Marrakeszu bez zakupów. Sprzedawcy nawet po polsku potrafią reklamować „dobra torba". Okazuje się jednak, że lokalne zakupy to cały ceremoniał składający się z kilku etapów, który tak czy inaczej kończy się zwycięstwem sprzedawcy. Przede wszystkim, jeśli nie chcemy czegoś kupować, nie należy zaczynać rozmowy na temat produktu. Jeśli natomiast coś nam się podoba, to my jesteśmy pytani o wartość np. torby, żeby potem po często długich, czasem zabawnych dyskusjach osiągnąć "cenę demokratyczną" i dobić transakcji. Uwaga: cena demokratyczna, zawsze i tak pozostanie wielokrotnością prawdziwej wartości produktu. Targowanie się to szalenie ważny element kultury marokańskiej. Handel wymienny ludy Berberskie mają głęboko zakodowany w genach, tak więc nie należy łudzić się, że kiedykolwiek to turysta zwycięży. Jeśli mamy takie wrażenie, świadczy to jedynie o profesjonalizmie sprzedawcy, który nie tylko zarobił, ale też uszczęśliwił klienta. Niemniej jednak bawimy się przednio targując się o torby, torebki, biżuterię, szaliki i całą masę drobnych pamiątek.
Przez cały dzień nie udaje się nam nawet wydostać się z Medyny, jest ona tak duża, tak zajmująca. Kilkakrotnie gubimy się i odnajdujemy, tak aby wieczorem już razem zjeść kolację i napić się świeżo wyciskanego soku pomarańczowego w cenie 3 dirhemy, czyli ok. 1 PLN. Przy placu Dżemaa El-Fna stoją 2 rodzaje wozów: takie z suszonymi daktylami, figami, orzeszkami, pistacjami i innymi przekąskami, a także te, na których panowie świeżo wyciskają pyszne soki pomarańczowe. Jeden zresztą dla zabawy zatrudnia mnie na kilkuminutowy okres próbny i udaje mi się sprzedać kilka szklanek soku grupce Francuzów. Świadczy to o ogólnie panującej serdeczności i pozytywnym nastawieniu do turystów, nawet tych bardziej wścibskich i chcących poznać wszystko od kuchni.
Późnym wieczorem wyjeżdżamy poza granice Medyny, ponieważ w starym mieście panuje bezwzględny zakaz sprzedaży alkoholu. Zaopatrzeni w niezbędne w takich warunkach klimatycznych środki wspomagające trawienie, wracamy do Hostelu. Tutaj cześć nocy spędzamy na tarasie, podziwiając ogrom gwiazd i delektując się ciepłą, afrykańską nocą.
10 listopada. Dzień 10.
Dzień zaczynamy rano, ale z Marrakeszu nie wyjeżdżamy aż do południa, bo na parkingu okazuje się, że w hostelu został notatnik, cenne źródło informacji i wspomnień. Droga do hostelu mimo wcześniejszych dwóch dni włóczenia się po Medynie okazuje się zbyt skomplikowana, żeby bez gubienia się w labiryntach szybko odnaleźć drogę. Wyjeżdżamy w końcu za granice miasta i kierujemy się na malowniczy szlak „Route du Tizi-n-Tes", którym mamy przedostać się na południe przez Góry Atlas.
Dość wcześnie przekonujemy się, że trasa nie sprzyja szybkiemu przemieszczaniu się. Spowodowane jest to kilkoma czynnikami: po pierwsze droga w górach to pętelka serpentyn, niedopuszczalnie wąskich, niewyobrażalnie niebezpiecznych, na których klakson to jedyny skuteczny środek do „wypatrywania" pojazdu z naprzeciwka. To w oczywisty sposób zwalnia tempo jazdy. Po drugie, w trasie dwukrotnie zatrzymujemy się w górskich wioseczkach, po to by pochodzić miedzy lepiankami, pouśmiechać się do dzieciaków, które błyskawicznie przyzwyczajają się do nas i biegają za nami, bezceremonialnie prosząc o prezent czy dirhama. Po trzecie, znajdując się w tak malowniczych miejscach, gdzie zieleń kaktusów przeplata się z beżem piasku, wypełniając ogromną przestrzeń wysokich gór oplątanych serpentynami dróg cieniutkich jak nić, nie sposób nie zatrzymywać się na zrobienie zdjęć, na zachłyśnięcie się widokiem, na powzdychanie, że tu tak magicznie, że tu tak cudownie, że tu tak pięknie... Góry Atlas są niesamowicie malownicze, a tutejsze widoki to wręcz gotowe pocztówki.
Po południu zatrzymujemy się w jednej z wiosek na obiad. Zamawiamy wegetariańską tagin, narodową potrawę Maroka. Tagin to nie tyle składniki, co sposób przyrządzenia dania; mięso z warzywami (w wersji wegetariańskiej tylko te ostatnie) dusi się z przyprawami na głębokim, glinianym talerzu, przykrytym stożkowatą, wysoką pokrywką. Efekt jest przepyszny! Tagin podawane jest z lokalnym chlebem, i cale danie jest bardzo sycące.
Z trasy zjeżdżamy dziś tak naprawdę raz, odbijając kilka kilometrów, aby dojechać do meczetu Tin Mal. Jest to odrestaurowany, sporych rozmiarów meczet z XII wieku. Umieszczony na takim odludziu, w tak trudnych do zdobycia terenach daje wyobrażenie jak wielkie były możliwości ludzi motywowanych chęcią podboju Czerwonego Miasta. W środku meczetu panuje niesamowita cisza i spokój, nie zakłócane żadnymi odgłosami z zewnątrz. A ciekawostką są rezydujące na rudych filarach dwie zaspane sowy.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach jazdy zatrzymujemy się przy samotnie stojącym budynku, który niepozorny z zewnątrz okazuje się być kawiarenką. Tutaj dowiadujemy się jak ludzie w górach funkcjonują bez elektryczności, zaspokajając się bateriami pozwalającymi na doładowanie najbardziej niezbędnych rzeczy: telefonu komórkowego, czy małego odbiornika TV.
W dalszą drogę ruszamy z dwójką nowych pasażerów; lokalną nauczycielką i jej rocznym synkiem, którzy na weekend jadą do miasta, do męża i ojca. Cała rozmowa jest niezwykle interesująca : dowiadujemy się, dlaczego kobiety marokańskie tak bardzo nie lubią być fotografowane, o tym jak żyje się w takich maleńkich osadach górskich, o tym że dym gdzieś daleko w dolinie to sygnał od pasterza dla jego rodziny oznaczający kończący się pokarm i prośbę o dostawę; a nawet o nurtujących chłopców kwestiach możliwości posiadania 4 żon. W mieście Teroduannt, już po zmroku rozstajemy się z naszymi pasażerami i w skupienia, by nie potrącić żadnego pobocznego osiołka, które zazwyczaj nagle, kilka metrów przed samochodem wynurzają się z ciemności, jedziemy aż do Sidi Ifni.
Noc jest niesamowicie wietrzna co znacznie utrudnia nam rozbicie namiotu na campingu przy plaży. Kiedy wreszcie uporaliśmy się ze sprzętem, jest już północ. Tak więc fundujemy siebie nocny spacer plażą i zmęczeni wrażeniami estetycznymi dostarczonymi przez góry Atlas, już sporo po północy, kładziemy się spać.
11 listopada. Dzień 11.
Poranek jest ciepły, choć nie upalny. Będąc jednak na pustej plaży, nie sposób nie skorzystać z okazji i zażyć porannej kąpieli w zimnym oceanie. Po kąpieli i spacerze powoli ruszamy do najbliższej restauracji na kawę.
Jest już koniec sezonu, dodatkowo sobota, całe miasteczko wydaje się być bardzo senne, ludzie snują się leniwie ulicami. Taki sam klimat znajdujemy w restauracji hotelu „Suerte Loca"- „Crazy Luck", w którym na materacach w przytulnym pokoiku z biblioteczką i komputerem spędzamy godzinę rozmawiając z Amidou - właścicielem miejsca. Amidou jest bardzo gościnny i rozmowny, do tego stopnia, ze oferuje nam nawet pracę! Gdyby ktoś z nas chciał spędzić zimę w Maroku, to on oferuje pracę w kuchni w zamian za utrzymanie i dobre kieszonkowe.
Mimo, iż oferta kusi, idziemy na miasto pooglądać wyglądające niczym zbudowane z klocków kwadratowe domki, robimy zakupy i kiedy już jest po południu ruszamy w drogę. Postanawiamy skorzystać z rady Amidou i kierujemy się na Gulimine, z którego mamy dojechać do plaży z marzeń. Gulimine to przyjemne miasteczko, które nazywane jest bramą na Saharę. Tankujemy tutaj auto, dokupujemy trochę pieczywa i ruszamy dalej na południowy zachód.
W połowie drogi miedzy Gulimine a Plage Blanche, droga przecina prawie wyschnięte o tej porze roku koryto rzeki. Wody jest mało, a w połączeniu z piachem i skałami widok jest świetny. Z innych intrygujących zjawisk napotkanych na południu Maroka to znaki drogowe ostrzegające przed... wielbłądami! Poza tym krajobraz jest po raz kolejny inny: tym razem widzimy ogromną, ale zupełnie płaską przestrzeń. Po horyzont widać tylko suchą, zupełnie płaską glebę, z pojedynczymi objawami życia w postaci krzaczków czy 3-5 budynkowej osady, występującymi co kilkanaście kilometrów.
Około 16tej dojeżdżamy wreszcie do celu: żeby dostać się na Plage Blanche musimy pokonać jeszcze dość wyzywający dla auta zjazd w dół z płaskowyżu prosto na piaski plaży. I tutaj dostajemy zupełnej głupawki: na przestrzeni ponad 20 kilometrów ciągnie się piaszczysta, szeroka na jakiś kilometr plaża, na której nie ma żywej duszy! Jeździmy autem piszcząc ze szczęścia (to damska część teamu) i rozpryskując wodę oceanu. Potem szybko rozbijamy namiot pod ściana płaskowyżu, zupełnie zapominamy o potrzebie nazbierania chrustu i wracamy nad samą wodę, żeby kąpać się przy zachodzącym słońcu. Jest niesamowicie spokojnie, cicho i przede wszystkim niewyobrażalnie pusto.
Noc spędzamy przy żarze nie do końca udanego ogniska, gapiąc się w coś, co ponoć nazywa się niebem, ale z powodu zatrważająco wielkiej ilości gwiazd (tych spadających oczywiście też) trudno porównywać to do tego, co do tej pory było niebem. Jest wietrznie, ale ciepło, romantycznie, bajkowo i dosłownie: niebiańsko!
12 listopada. Dzień 12.
Jesteśmy w raju: opalamy się, kąpiemy w oceanie, oprócz naszej czwórki na plaży nie ma nikogo. I tak cały dzień ;)
13 listopada. Dzień 13.
Dzień zaczynamy od dyskusji, bo z jednej strony gonią nas terminy, z drugiej strony chciałoby się jeszcze tak poleżeć, popływać, poopalać trochę więcej. Postanawiamy jednak jechać dalej. Kiedy Tomek i Marta robią zdjęcia na plaży, Sylwia i Grzegorz pakują rzeczy i ruszają w stronę wyjazdu z plaży.
Napotykając po drodze na jedną malutką przeszkodę w postaci ... zakopania się w piachu. Piasek okazał się przy końcu plaży zdradliwie mokry, na szczęście po kilkudziesięciu minutach pracy samotnych dwóch rybaków udaje nam się ruszyć dalej. Powyżej spotykamy się z resztą i po krótkim pożegnaniu z Plage Blanche ruszamy w stronę cywilizacji. Na pożegnanie spotyka nas nie lada niespodzianka, bo natrafiamy na dzikie stado jednogarbnych wielbłądów, które ze swoim specyficznym wyrazem twarzy chodzą sobie i skubią jakieś korzonki w okolicy. Taki widok to wielka frajda.
Tankujemy auto i robimy zakupy w Goulimine, a że jest już późne popołudnie, od razu ruszamy dalej, drogą P30 na wschód. Już sporo po zmroku dojeżdżamy do miejscowości Akka, w której według Pascala powinien znajdować się jeden hostel. Hostel owszem, znajdujemy, ale leniwy właściciel nie kwapi się nas przyjąć, mówi więc, że wszystkie pokoje są zajęte. Jest już późno, a do najbliższej miejscowości daleko, tak więc proponujemy że wynajmiemy od niego taras. Szybko ustalamy warunki cenowe i pakujemy manatki na taras wychodzący na trasę, vis a vis meczetu.
Jeszcze tylko kolacja, wizyta w kawiarence internetowej i idziemy spać. Przynajmniej do świtu, kiedy to nie zostajemy bardzo brutalnie zbudzeni przez pieśni wzywające na pierwszą modlitwę, które wykrzykiwane są z głośników minaretu znajdującego się kilka metrów od naszej „sypialni".
14 listopada. Dzień 14.
Trochę niewyspani jemy śniadanie na naszym tarasie i ruszamy w drogę. Postanawiamy wybrać gorszą drogę, żeby zobaczyć więcej lokalnego życia w oazach. Droga jest kiepska, jedziemy więc powoli, zatrzymując się dodatkowo na krótkie sesje zdjęciowe. Widoki są fantastyczne. Anty Atlas okazuje się dosłownym przeciwieństwem Atlasu: jest sucho, pełno piasku i skaliście. Barwy skał to cała gama odcieni czerwieni, brązu i rudego. Szkoda, że nie mamy podstaw geologicznych, żeby określić te fascynujące formacje skalne.
W południe odbijamy jeszcze bardziej z trasy i po kilkunastu kilometrach znajdujemy się w maleńkiej oazie. Rozdzielamy się, łazimy po wiosce i okolicach, obserwując powolne życie prostych ludzi, z których nikt nie zna francuskiego. Szybko jednak odnajduję wspólny język z biegającymi po wiosce dzieciakami, które ciągają mnie za ręce, uśmiechają się, domagają się zdjęć i cukierków. Po oswojeniu przez dzieciaki, zostaję oswojona przez kobiety ze wsi, które częstują mnie jedzeniem i piciem.
Kiedy wszyscy we czwórkę spotykamy się po 2 godzinach, kobiety gotują już dla mnie świeżą hennę, którą kilka minut później robią mi prawdziwy, berberyjski makijaż: całe dłonie od wewnątrz i wokół paznokci pokryte są gorącymi ziołami, które po wyschnięciu spłukuje się wodą. Efekt jest powalający: dłonie są całe pomarańczowe i wyglądają wyjątkowo. Dzieciaki bawią się z nami jeszcze jakiś czas, ciągle śpiewając piosenki po arabsku, biegając, pokazując nam tak intrygujące rzeczy jak królik czy kura. Wszystko to wypełnione jest uśmiechami, pozytywnymi wibracjami mimo braku łączności językowej. Ciężko jest nam się z nimi żegnać; dzieciaki dostają cukierki i baloniki, jeszcze kilka fotek i ruszamy dalej.
Pozostała część Anty Atlasu jest nadal piękna, jedziemy w kierunku zachodnim. Po drodze odpryskujący spod kół autobusu kamyk uszkadza nam przednią szybę w aucie, ale na szczęście mamy tylko kolejnego pajączka, szyba się trzyma. Kiedy dojeżdżamy już do „normalnej" drogi, pojawiają się przeszkody w postaci nie oznakowanych, nie oświetlonych w żaden sposób wozów z osiołkami, pieszych i motocyklistów. Znów jedziemy uważnie, choć najwyraźniej dość szybko, skoro zatrzymuje nas policja. Po krótkiej rozmowie, problem na szczęście udaje się rozwiązać.
Agadir omijamy obwodnicą i jedziemy dalej na północ. Nocleg znajdujemy w hostelu przy plaży Imessouane. Zmęczeni trasą i pełni pozytywnych emocji z bezimiennej oazy górskiej, szybko zamykamy ten dzień.
15 listopada. Dzień 15.
Śniadanie jemy w milej atmosferze, dość wcześnie, ale ponieważ trzeba zająć się technicznymi aspektami naszego wyjazdu, opuszczamy hostel dopiero w południe. Trasa na północ nie zaskakuje niczym nowym - jest tak samo piękna jak pozostałe części kraju. Tym razem mijamy gaje oliwne, z chłopcami sprzedającymi różne rodzaje oliwy w słoikach i butelkach plastikowych na poboczu drogi.
Do As - Sawiry (fr. Essaouira) dojeżdżamy około 16 i robimy pierwsze rozeznanie, szukając noclegu. Miasto od początku nam się podoba: wszędzie czuć urok nadmorskiego kurortu, nie zepsutego jeszcze kiczem turystycznym. XVIII- wieczna Medyna to białe budynki z błękitnymi okiennicami, które tworzą bardzo oryginalny klimat. Jak w każdym mieście, jakie do tej pory zwiedziliśmy, jest tutaj mnóstwo sklepików z reprezentacyjnym towarem Maroka: dywanami, wszelkiego rodzaju szalami, materiałami ręcznie tkanymi, biżuterią, no i oczywiście torebkami. Szybko znajdujemy nocleg w pokoju prywatnego budynku, oczywiście na tarasie tegoż budynku.
Z rzeczami ulokowanymi w pokoju, zwiedzamy miasto: włóczymy się po sklepikach, w wąskich uliczkach zawartych w murach Medyny. Już standardowo gubimy się wzajemnie w tłumie, ale szybko odkrywamy z Grzegorzem sposób odnajdywania reszty ekipy: wystarczy zapytać sprzedawców czy nie widzieli wysokiego blondyna z aparatem, oni wtedy zapytają czy z brodą; my przytakniemy, a oni w 9 na 10 przypadków powiedzą że owszem, widzieli i pokażą którędy poszedł. Tym sposobem odnajdujemy się po jakimś czasie i znów we czwórkę idziemy coś przekąsić.
Jemy kolację przy głównym placu miejskim Place Moulay Hassan, tuż przy porcie. Podobnie jak w Marrakeszu, tutaj też panuje spora konkurencja na rynku restauratorów. Znów walczą o nas kelnerzy wieczornych budek z jedzeniem, prezentując ryby i owoce morza, które chętnie nam usmażą za najlepszą cenę. Po kolacji kolejny spacer - tym razem po plaży. As-Sawira dysponuje bardzo fajną plażą, ale jako że jest to miasto windsurfingowców, są tam spore wiatry, co nie każdemu może się podobać. Po spacerze wieczór spędzamy w swoim towarzystwie, podziwiając z tarasu wyjątkowe i zdecydowanie niepowtarzalne niebo nad Maroko.
16 listopada. Dzień 16.
Grzegorz odpowiedzialnie wstaje wcześnie rano i kiedy reszta leniwie budzi się do życia on już wraca z „łowów". Udaje mu się nasze koszulki, czapeczki i inne gadżety zamienić w sukach na świetną berberyjska biżuterię i inne lokalne gadżety. Tak więc handel wymienny funkcjonuje nadal i co więcej- ma się świetnie! Trzeba tylko umiejętnie podejść do tematu, wykazać się zimną krwią i dobić interesu. Ciężko jest nam opuścić to biało - błękitne miasto, dlatego spędzamy jeszcze jakiś czas włócząc się miedzy sklepikami, trochę targujemy się o pamiątki, trochę rozmawiamy ze sprzedawcami, jeszcze robimy zdjęcia i chłoniemy Essaouire. Potem znosimy się z bagażami na parking przy porcie i ruszamy na północ.
Gdzieś pomiędzy As-Sawirą a El-Jadidą zatrzymujemy się przy odkrytym przypadkowo lokalnym suku. Handel już co prawda dobiega końca, ale udaje nam się zobaczyć wielki plac otoczony murem z ostatnimi sprzedawcami pakującymi swój towar na osiołki. Na placu walają się kartony, resztki warzyw i owoców; jest bardzo brudno. Dzieciaki sprzedają mandarynki, a dorośli kończą dzień handlowy. Osiołki i bardzo stare autka zapakowane są do granic możliwości, ale ku naszemu zdziwieniu i tak się przemieszczają.
Potem czeka nas bardzo długa droga na północ, zatrzymujemy się więc tylko na krótko kilka razy, żeby podziwiać widok z trasy na ocean. Postanowiliśmy, za radą poznanego jeszcze w Casablance Francuza, że z miejscowości na północy kraju wybierzemy jedną, w której warto spędzić dzień i miejscowością tą będzie Szefszawan. Tak więc całe popołudnie i noc aż do 3 nad ranem jedziemy...
17 listopada. Dzień 17.
O świcie budzimy się po krótkiej drzemce, średnio wypoczęci po takiej nocy, żeby zobaczyć zapierającą dech w piersiach panoramę Szefszawan: miasto jest dosłownie niebieskie! Położone na wzgórzu, pomiędzy 3 innymi szczytami Rifu, jest prześliczne. Wjeżdżamy do miasta i pierwsze kroki kierujemy do cukierni; na śniadanie i kawę. Potem zaczynamy zwiedzać Medynę i szukać noclegu. Prawie wszystkie budynki w mieście są pomalowane na niebiesko lub błękitnie. Nawet schody do niektórych domów są tego koloru. Uliczki Medyny są też chyba najwęższe jakie do tej pory widzieliśmy. W połączeniu z położeniem miasta na dość ostrym zboczu góry i wysokimi budynkami, tworzy to w rezultacie labirynt, z którego widać jedynie niebo- efektem tego z kolei, są spore problemy z orientacją w terenie, bo nie ma nawet odniesienia do wzgórz wokół miasta. Jedyne po czym można rozpoznać, że już się tutaj było to sklepiki. Klimat miasta bardziej przypomina Andaluzję niż pozostałe marokańskie miasta - wynika to z izolacji cywilizacyjnej, w jakiej miasto było przez wiele lat ze względu na swoje ukryte w górach położenie.
Lokujemy się w hostelu, na najwyższym - tarasowym piętrze i dalej ruszamy poznawać uroki Szefszawanu. W południowo - wschodniej części miasta, na zboczu wzgórza, w odległości 20 - minutowego spaceru znajdują się mury starego, hiszpańskiego meczetu. Widok na miasto z tego miejsca jest uroczy, a uwagę przyciągają kobiety piorące nad strumieniem. Mylne jest jednak wrażenie tego miejsca jako spokojnego, nadającego się do wyciszenia czy kontemplacji gór Rif; miejsce to jest bowiem lokalnym centrum handlu haszem! Wręcz namolni są chłopcy usiłujący sprzedać choć trochę tego produktu.
Po powrocie do miasta czas na nowe doświadczenie - wizytę w hammam’ie – łaźni w stylu tureckim. Na początek, co niestety jest bardzo częstym zjawiskiem w Maroku, jako turystka zostaję ewidentnie skasowana dużo za dużo za wejście do tego wyjątkowego miejsca. Cóż, taka bywa cena zdobywania nowego doświadczenia. Zostaję poinstruowana (językiem migowym) przez kobiety, że należy się rozebrać przy szatniach (w postaci wykutych w murze norek z przymocowanymi no nich drewnianymi drzwiczkami), a wtedy przejść do ostatniego pomieszczenia. Łaźnia składa się bowiem z 3 pomieszczeń połączonych ze sobą - od najzimniejszego do najbardziej wilgotnego i ciepłego. W tym ostatnim odbywa się większość rytuału: na posadzce siedzą kobiety, wykonując kolejne zabiegi pielęgnacyjne. Wielokrotne namydlanie się lokalnym mydłem oliwkowym, które wygląda jak brązowa marmolada, następnie mycie włosów, a po tym pilling całego ciała, po którym następuje kolejne namydlanie się. Każda z tych czynności kończy polewaniem się wodą z wiaderka; wodę do wiaderek natomiast nabiera się z podgrzewanego zagłębienia w wbudowanego w ścianie i podłodze, do którego ciągle spływa zimna woda z kranu. Kobiety myją swoje dzieci i siebie wzajemnie, co buduje bardzo intymną, wyjątkową atmosferę. Wszystkie rytuały trwają ponad godzinę; jest to też swego rodzaju wydarzenie towarzyskie, bo kobiety rozmawiają ze sobą, widać że są zrelaksowane i odprężone - takie „Marokańskie SPA". Całe doświadczenie jest oczywiście bardzo przyjemne i odstresowujące, trzeba jednak dodać, że wszystko to odbywa się w lokalnych warunkach higienicznych, a to znaczy, że wizyta w takim miejscu, mówiąc eufemicznie, nie jest wskazana dla osób bardzo wrażliwych na punkcie czystości.
Wieczorem spotykamy się wszyscy na placu Uta el-Hammam; urokliwym miejscu, które wieczorem tętni życiem z wypełnionych kafejek. Chłopcy wzbudzają zainteresowanie, bo o ile dżellaba to zupełnie normalny strój Marokańczyków, o tyle rzadko spotyka się turystów ubranych w te specyficzne stroje pustynne. Pijemy kawę, później próbujemy swoich sił w targach, a potem po kolacji (harira- gęsta zupa, tradycyjnie podawana jako pierwsze danie na zakończenie postu w trakcie ramadanu i oczywiście tadżin) wracamy do naszego hostelu.
18 listopada. Dzień 18.
Jest to nasz ostatni dzień w Maroku. Godziny przedpołudniowe spędzamy pijąc kawę przy placu Uta el-Hammam i dokonując ostatnich już targów w Szefszawanie. Oprócz toreb i pamiątek, zyskujemy też nowego pasażera: jest nim zielony, zmieniający kolory w zależności od nastroju Szaszłyk- mały kameleon. Miasto opuszczamy około 13tej, ale zamiast jechać trasą do Tetouan, wybieramy dłuższą, przepiękną trasę wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Widoki znów są pocztówkowe, droga trochę wąska, pełna zakrętów i położona zdecydowanie za wysoko nad poziomem morza!
Mniej więcej na wysokości Cap Mazari zatrzymuje nas w miasteczku suk. Nie sposób zresztą przejechać przez ulicę, na której tętni handel, osiołki zaparkowane są przy słupach, wszyscy niosą mnóstwo towaru, każdy czymś handluje i oczywiście nikt nie zwraca uwagi na ruch drogowy. Zwiedzamy targowisko - jest niesamowicie ruchliwie, gwarno i brudno. Ogromny teren zorganizowany jest w różne części, na których sprzedaje się żywność i wszystkie inne towary. Zaskakujący najbardziej jest wygląd ludzi: ubrani są w większości zupełnie inaczej niż ludzie, których spotkaliśmy do tej pory w Maroko. Słomiane, szpiczaste kapelusze z szerokim rondem i pasiaste, czerwone narzuty przypominają ubiór bardziej południowo - amerykański niż marokański! Po zwiedzeniu rynku i dokupieniu owoców, ruszamy w stronę Ceuty, od której zaczęliśmy naszą wyprawę po kraju. Kiedy dojeżdżamy na północ, jest już po zmroku; Ceuta jest malowniczo oświetlona i bardzo kusi, żeby zostać w niej choć chwilę. Niestety nasz grafik i tak jest już rozciągnięty na dłużej niż zakładaliśmy, przekraczamy więc granicę, na której panuje spory ruch, a lokalni usilnie próbują nam (za drobną oczywiście opłatą) pomóc w wypełnianiu papierów. Chwilę później kupujemy bilety na prom (nie stanowi to najmniejszego problemu, bo konkurencja jest duża, i agenci walczą o klientów) i o 20.30 jesteśmy już na promie do Europy. Tym razem prom jest prawie pusty, ale dzięki temu, że jesteśmy na większym niż ostatnio, wstrząsy i kołysania są tym razem do zniesienia.
Godzinę później jesteśmy już na starym lądzie. Nie marnujemy czasu i ruszamy w nocną trasę przez Hiszpanię, z zamiarem trzymania się grafiku 4godzinnych zmian za kierownicą i jak najszybszego dotarcia do domu.
19 listopada. Dzień 19.
Cały dzień spędzamy jadąc przez Hiszpanię, co kilka godzin zmieniając się za kierownicą. Jedynym pasażerem, nie zmieniającym miejsca jest Szaszłyk, który ciągle spogląda na nas swoim przeszywającym wzrokiem i wyłupiastymi oczami. W drodze powrotnej wybieramy szybszą trasę: na północ, w kierunku Madrytu. W okolice Bordeaux dojeżdżamy około 19tej, a stamtąd kierujemy się na Clermont-Ferrand, gdzie wpadamy na kolację do rodziny. Nakarmieni, około północy ruszamy w stronę Lyonu.
20 listopada. Dzień 20.
Nie pierwszy raz w trakcie 3 ostatnich tygodni zdarza nam się trochę pobłądzić w trasie. Tak samo jest w drodze powrotnej, z tym, że teraz łatwiej do tego dochodzi, bo wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni. Tak więc tracimy trochę czasu w Szwajcarii, potem przegapiamy obwodnicę Wiednia, a na końcu zamiast w Bratysławie, znajdujemy się na granicy węgierskiej. Droga do domu jest długa, ale staramy się pokonać ją z marszu, tak więc gdy 2 osoby prowadzą i pilotują, pozostałe odsypiają. I tym sposobem po północy przekraczamy granicę polsko-słowacką, jadąc już w niesamowicie gęstej mgle. W tych warunkach pogodowych o 3 nad ranem 21 listopada AD 2006 dojeżdżamy do Krakowa, gdzie oficjalnie kończymy naszą 3 tygodniową Expedycję.
Zmęczeni, ale usatysfakcjonowani i chętni do kolejnych podróży kładziemy się spać już w polskich łóżkach...