Audi Q5 - podróż w nieznane
Kiedy w połowie listopada zeszłego roku otrzymałem propozycję tygodniowego testu odświeżonego Audi Q5 to potwierdziłem zainteresowanie, zanotowałem sobie w kalendarzu na luty coś w stylu "upchnąć do harmonogramu jeszcze jedno auto" i szczerze mówiąc zapomniałem o temacie. Aż do momentu, w którym kolega z innej redakcji nie zapytał mnie parę tygodni później: "Wybierasz się na TEN długi wyjazd z Q5?". Szczerze odpowiedziałem, że nie, bo nikt mnie nie zaprosił. Ale po chwili coś mi zaczęło świtać... Czy niedawna propozycja Audi nie dotyczyła przypadkiem TEGO wyjazdu?
Dotyczyła. Okazało się, że z rozpędu zapisałem się na wyjazd do … no właśnie. Nie wiadomo dokąd. Audi zrobiło tak już parę lat temu, kiedy dziennikarze dopiero na lotnisku dowiedzieli się, dokąd lecą. Tym razem destynacja także trzymana była w tajemnicy, a jedyne wskazówki dotyczyły oczekiwanej temperatury i kilku informacji walutowych czy formalnych. Owszem, zgadywaliśmy, ale wciąż do podanych wytycznych pasowało zbyt wiele krajów, aby mieć pewność.
I oto nadchodzi 14 luty. Zgodnie z instrukcjami ląduję z kolegami po fachu z Krakowa na Okęciu, mając okulary słoneczne w walizce. Do odlotu mamy jeszcze kilka godzin, więc napędzani ciekawością zaczynamy rajd po lotnisku od stoiska jednej do drugiej linii lotniczej, zadając wszędzie niecodzienne pytanie: „Gdzieś dziś lecimy, czy może przypadkiem pani wie… dokąd?”. Po kilku pudłach lądujemy przy stoisku pani w czerwonej, orientalnej czapeczce, która potwierdza nam wreszcie, że owszem – nasze nazwiska widnieją na liście pasażerów lotów linii Fly Emirates do Dubaju i dalej do Auckland. A więc Nowa Zelandia. Dalej już się nie dało.
Dlaczego właśnie tam? Skojarzenie nasuwa się samo. Ekranizacja Władcy pierścieni miała miejsce właśnie w Nowej Zelandii, a tak się składa, że Audi ma 4 pierścienie na masce. To nie może być przypadek.
Nie jest. Kiedy o ustalonej godzinie następuje ogłoszenie celu podróży, to nasza trójka z Krakowa z całych sił udaje ekscytację, aby nie popsuć warszawiakom humorów, że nie byli pierwsi, a chwilę później każdy z nas otrzymuję do przeczytania książkę o hobbitach.
Po pięciu godzinach podróży lądujemy w Dubaju, gdzie czeka nas przesiadka i długie oczekiwanie na następny samolot. Chcąc skrócić ten czas, wynajmujemy dwie taksówki i wyruszamy w miasto. Taksówki w Dubaju są tańsze niż w Polsce, bo paliwo kosztuje niewiele powyżej jednej złotówki, więc przy akompaniamencie silników V8 toczymy się po oświetlonej tysiącami latarni betonowej dżungli.
Wiadukty przeplatają się w węzły, znów się rozplątują i uciekają w błyszczące arterie miasta, a nasz kierowca mknie z prędkością 120 km/h po trzypasmowej drodze z ograniczeniem do „setki”. Pytam się kierowcy, czy mają tu radary: „Yes, sir” – odpowiada - „120 on this road is not a problem, but 121 - problem”.
Mimo późnej godziny (około pierwsza w nocy) miasto tętni życiem – wokół nas pełno terenówek w rozmiarze XXXL, aut sportowych i taksówek z żółtą karoserią i czerwonym dachem. Co jakiś czas przemyka obok nas jakieś Ferrari, ale szybko zaczyna nas interesować zupełnie coś innego – samo miasto.
Jeszcze parędziesiąt lat temu Dubaj był mało znaczącym punktem na mapie z kilkoma wieżowcami na środku pustyni. Dziś to miasto jakby chciało się wyprzeć swoich pustynnych korzeni – szkło, beton i asfalt królują tu niepodzielnie. Jedynie palmy przy drodze rosną na wąskim pasie piasku, aż powstaje wrażenie, że to piasek został tu przywieziony do królestwa betonu, a nie odwrotnie.
Wspaniale zaprojektowane i oświetlone drapacze chmur swoją wielkością sprawiają, że człowiek stojący u ich podnóża czuje się nic nie znaczącym stworzeniem, ale nas to nie zraża i zmierzamy do tego najwyższego z nich. Burj Khalifa – ponad 800-metrowy gigant góruje nad miastem, na nowo definiując czym powinien być prawdziwy drapacz chmur. Budowla jest majestatyczna, jej sfotografowanie wymaga niebezpiecznego dla kręgosłupa wygięcia karku, a jej otoczenie – fontanny, tańczące w promieniach sztucznego światła, tworzą czarodziejski spektakl ruchu i światła oraz monumentalnego bezruchu giganta, największego, jaki stworzył człowiek.
Z żalem rozstajemy się z tym miejscem, ale już następnego dnia czeka nas kolejna długa podróż, droga do Auckland, więc czas zmykać na lotnisko. Do zobaczenia na Antypodach!