Audi Q5 -New Zealand Tour. Wioska Hobbitów (fotostory)
Dziś pierwszy dzień, w którym zrobimy większy przebieg. O szoku, z którym musiałem się zmierzyć, zajmując miejsce za kierownicą po prawej stronie, już pisałem w poprzednim odcinku - a teraz o celu podróży.
Wspominałem chyba, że w ramach odprawy na Okęciu otrzymaliśmy książkę Tolkiena pt. „Hobbit”. Ledwo zdążyłem w samolocie przebrnąć przez kilkadziesiąt stron na papierze, a już około południa w realu znalazłem się w niewielkiej mieścinie Matamata – obok której zbudowano jedną z największych atrakcji turystycznych Nowej Zelandii - Hobbiton. Szkoda, że nie wiedziałem o tym punkcie programu wcześniej, bo bym bardziej przyłożył się do czytania, ale organizator utrzymuje plany w ścisłej tajemnicy, zdradzając nam je każdego dnia dopiero podczas porannej odprawy.
Kolejne dwie godziny drogi upłynęły na poznawaniu Audi Q5 z punktu widzenia pasażera. Jedziemy po 3 osoby w samochodzie, więc bagażnik mamy pełen aż pod samą roletę, ale w środku miejsca nie brakuje. Jako dwumetrowy pasażer odjeżdżam fotelem nieco dalej, niż do połowy zakresu regulacji i już nie mam powodu do narzekań. Drugi pasażer (też rosły) rozłożył się na tylnej kanapie i nie zgłasza uwag, więc we trójkę jedziemy komfortowo do celu, podziwiając wypalone słońcem krajobrazy.
Jako pasażer zająłem się doborem muzyki. Twardy dysk w samochodzie jest wypełniony 2,5 Gb muzyki na drogę, więc z setkami utworów do dyspozycji mam pełne ręce roboty. Gdybyśmy jednak chcieli posłuchać „swojej” muzyki, to możemy użyć jednego z dwóch wejść na kartę SD, ale my mamy jedynie pendrive. Przez chwilę szukamy wejścia na USB, ale widzimy w schowku tylko złącze Audi Music Interface. Czyli da się, ale potrzebny kabelek – przejściówka do USB, który na Allegro można kupić za niecałe 90 zł, ale zdaje się, że bez wysyłki do Nowej Zelandii, więc wybieram coś z dysku twardego w Q5 i wprawiam w ruch system Bang&Olufsen, w który wyposażony jest nasz samochód.
Podjeżdżamy do Hobbitonu. Osada powstała w 1999 roku na potrzeby tolkienowskiej trylogii. Podobno Peter Jackson (reżyser adaptacji filmowej Władcy Pierścieni) osobiście jeździł po okolicy, poszukując odpowiedniego miejsca do realizacji filmu. Szukał takiego miejsca, gdzie między innymi w tle nie znajdzie się żadne zabudowanie, które trzeba będzie następnie usuwać komputerowo. W końcu na północnej wyspie trafił na teren jednego z farmerów – pofałdowane łąki wyglądały bardzo malowniczo i spełniały wszystkie kryteria.
Dzisiaj mówi się, że jest to najdroższa łąka świata, w którą zainwestowano już około 17 mln dolarów. Za tę kwotę zbudowano 37 hobbicich norek, czy zrobiono drogę w głąb farmy (do jej wykonania wynajęto Armię Nowej Zelandii). Ostatnio odtworzono również drzewo górujące nad Pagórkiem – znane z poprzednich filmów drzewo niestety uschło, a ponieważ reżyser się uparł, że musi być takie samo, to z okolic Matamata przywieziono inne, ważące 26 ton drzewo, które najpierw pocięto na mnóstwo kawałków, a następnie na miejscu poskładano jak puzzle. Pozostało powiesić tylko ponad 100 tysięcy liści i… gotowe.
Nie przepadałem dotychczas za ekranizacją Władcy Pierścieni, ale nawet na mnie ta osada zrobiła wrażenie – głównie dzięki swoim sielankowym widokom, ale także dzięki naszemu przewodnikowi, który dowiedziawszy się o naszym zawodzie do opowiadań o Hobbitach nieustannie wplatał niesamowite historie o swoim BMW. W końcu wiedzieliśmy wszystko o jego aucie, a on o naszych. Nie tylko na naszej półkuli ludzie kochają samochody…
Kiedy dwugodzinna wycieczka po łące „niziołków” dobiegła końca, obraliśmy kurs na Maunganui – miejscowości turystyczno-wypoczynkowej, gdzie można było zrobić kilka plażowych zdjęć, lecz mój obiektyw był skierowany na egzotyczne dla nas samochody, które mijały nas co chwilę. Chwilę później obraliśmy kurs na Whakatane – typowy południowopacyficzny port, który raczej nie jest mocno oblegany przez turystów.
Droga miała prowadzić wzdłuż wybrzeża, tymczasem jakiś groźny wypadek dosłownie kilkaset metrów przed nami sprawia, że stoimy pół godziny w miejscu. Wyprzedzają nas tylko karetki i kolejne radiowozy. Prócz nich nic się nie rusza, więc ostatecznie podejmujemy decyzję – objazd! Szybko okazuje się, że cała wyspa wie o wypadku, bo wszystkie okoliczne drogi są również zapchane, więc jedziemy objazdem objazdu i skręcamy na drogę szutrową – w końcu to nie jest test Audi A1, tylko Q5, więc trzeba wykorzystywać nadarzające się okazje, aby się przekonać, że auto radzi sobie nie tylko na asfalcie.
Ok, nie była to droga, której bym nie pokonał modelem Audi A1, ale dzięki temu, że testujemy akurat model Q5 mamy więcej dróg do wyboru i śmielej zjeżdżamy z asfaltu. Po pokonaniu krętej i zakurzonej drogi lądujemy jednak w kolejnym korku, więc wykonujemy efektowną nawrotkę na pięć samochodów i zakurzonymi już mocno SUVami znajdujemy w końcu przejezdną drogę do Whakatane.
Nazwa Whakatane oznacza „Być dzielnym jak mężczyzna”. Zgodnie z legendą, to właśnie tutaj przypłynęło czółno przodku „Matatua”. Podczas, gdy mężczyźni zeszli na ląd, łódź zsunęła się i zaczęła dryfować. Wówczas znajdujące się tam kobiety chwyciły za wiosła i same dopłynęły do brzegu, krzycząc „Ka wakatane au i achau”, co oznacza „zostanę mężczyzną”. Bajka jak każda inna, ale dlaczego tu jedziemy?
Pomimo, że miasto nie jest małe (18.000 mieszkańców) i oferuje turystom wiele różnych atrakcji takich jak nurkowanie, czy kąpiel z delfinami, to jednak zdecydowanie najpopularniejsze są wycieczki na White Island, czyli na jedyny czynny wulkan morski Nowej Zelandii.
I tam wybieramy się jutro. Dziś wiemy tylko tyle, że przepłyniemy ponad 50 kilometrów i że zapach siarki będzie nam towarzyszył przez cały pobyt na tej wyspie. Szczegóły jutro, a teraz ładuję kamery i aparaty – przydadzą się na pewno.