Audi Q5 - New Zealand Tour. Auckland (fotostory)
Droga z Dubaju do Auckland była długa, choć urozmaicona kilkoma atrakcjami. Najważniejszą był przystanek w Melbourne, gdzie nasz Airbus 380 miał zostać zatankowany, a my ... no właśnie. Kilkakrotnie pytałem stewardessy, czy my wysiadamy czy zostajemy w samolocie, czy może wyjdziemy choć na chwilę na Australijską ziemię i za każdym razem otrzymywałem inną odpowiedź.
Ostatecznie przez głośniki padł rozkaz kapitana: wysiadają wszyscy, więc z radością chwyciliśmy bagaże, skierowaliśmy się wraz z ponad 350 innymi pasażerami Airbusa 380 do wyjścia i … zaczęło się. Proszę o ID. Proszę o kartę pokładową. Proszę tędy, ale proszę pokazać kartę pokładową. Paszport zresztą też. Samolot miał stać na płycie lotniska niecałe półtorej godziny, a nas dopiero po 30 minutach ustawiono w ciemnym i niskim korytarzu w kolejce, która zdawała się nie mieć końca. Po kolejnych 30 minutach sprawdzono nam ID. Potem kartę pokładową. A następnie prześwietlono nasze bagaże. Przepuszczono nas przez bramki do wykrywania metali. Kilku z nas przebadano w rękawiczkach. Kiedy skończyliśmy całą procedurę ogłoszono, że zaczął się boarding na nasz samolot i po sprawdzeniu ID i karty pokładowej przekierowano nas pod okiem kilku agentów bezpieczeństwa do kolejnego korytarza i chwilę później (po sprawdzeniu karty pokładowej) wylądowaliśmy wkurzeni, spoceni i zmęczeni z powrotem w swoim samolocie. Co to było? Australia czy łagier stalinowski? Z ulgą obserwowałem znikające we mgle zarysy wybrzeża Australii. W Nowej Zelandii na pewno będzie lepiej. Musi być.
Było lepiej. Co prawda kilka rutynowych kontroli musieliśmy przejść, ale trwało to tyle, ile można było się spodziewać, a ludzie, z którymi mieliśmy do czynienia byli uśmiechnięci i rozmawiali między sobą o planach na weekend. Słyszałem, że tubylcy mają bardzo radosne podejście do życia i to się sprawdziło jeszcze tego samego dnia.
W sobotę Auckland wygląda jak wielkie i nowoczesne centrum finansowo z górującą nad miastem wieżą, a w mieście tym mieszkają… same dzieci. Średnia wieku w tym mieście nie przekracza na oko 25 lat, do tego wydaje się, że jakieś 90% całej populacji to opalone dziewczyny, popijające drinki, a jedyny temat rozmów między nimi to plany na dzisiejszy wieczór. Tak naprawdę wygląda to wszystko jak miasteczko studenckie akademii pedagogicznej w kulminacji karnawału. Zza każdych drzwi lecą roztańczone, egzotyczne motywy, pełno świateł, hałas cykad, ciepła bryza znad Południowego Pacyfiku i … zabawa na całego.
Kiedy wracaliśmy z kolacji około godziny 23, to już niewielu zawodników potrafiło złapać pion, ale nie przeszkadzało to światłom błyskać, bryzie wiać, a masie ciał w dyskotekach falować w rytm muzyki. Byłem już po ponad 30 godzinach niespania, więc po dotarciu do hotelu, zbudowanego nad wodą, pamiętałem jedynie moment, kiedy powiedziałem współlokatorowi „dobranoc” i niemal w tej samej chwili zadzwonił budzik. Była godzina 7 rano czasu lokalnego, czyli godzina 19 dnia poprzedniego w Polsce.
Po śniadaniu mogliśmy bliżej poznać nasze auta testowe. Pięć lśniących Audi Q5. Wszystkie z automatycznymi skrzyniami biegów S-tronic, z silnikami Diesla pod maską i … z kierownicą po prawej stronie. Ruch w Nowej Zelandii odbywa się lewą stroną jezdni, choć na szczęście używa się tam systemu metrycznego i odległości mierzone są w kilometrach.
Już jeździłem kiedyś w Namibii lewą stroną drogi, ale wówczas samochody były z kierownicą także po lewej stronie. Tym razem musiałem się zmierzyć także z zajęciem miejsca kierowcy wsiadając przez prawe drzwi. Auć. Koszmarnie dziwne uczucie – to sformułowanie nie oddaje ani trochę całości problemu. Z myślą o wszystkich tych, którzy się przeprowadzili do Wielkiej Brytanii i jakoś sobie przecież dają radę postanowiłem nie pękać i skupiłem się na tym, aby właściwie odwrócić wszystkie swoje dotychczasowe doświadczenia za kierownicą na drugą stronę. Ronda poszły gładko. Skrzyżowania gorzej, bo nie wiedziałem na początku, z której strony mają nadjechać ci, którym mam ewentualnie ustąpić pierwszeństwa. Wielopasmowe autostrady były dość trudne, bo skupienia wymagało trzymanie się lewej strony, ale najtrudniejsze wydawało mi się wyprzedzanie na drodze jednopasmowej. Niby proste, kierunkowskaz wprawo, zjeżdżam na prawo, gaz i wracam na swój pas, ale nie byłem do końca przekonany.
Niepotrzebnie. Wylosowałem na szczęście auto z silnikiem 3.0 TDI, który w odświeżonym Audi Q5 ma 245 KM, 580 Nm i przyspieszeniem 6,5 do setki, co sprawiło, że proces wyprzedzania tira trwał krócej, niż powiedzenie słowa „kiwi” (to ptak nielot, który jest symbolem Nowej Zelandii i którego uroczy wizerunek sprawia, że mieszkańcy nie mają nic przeciwko nazywaniu ich ”kiwi”.) Cicho, szybko i bez wibracji - jedynie do spalania można by było mieć uwagi, bo deklarowane spalanie 6,5 litra na 100 km nie miało się nijak do 9 litrów, które zobaczyliśmy (co prawda w 3 osoby z bagażami w naszym testowym aucie). Być może chodzi o ciężar, być może o pofałdowany teren, ale na pewno nie o wysoką prędkość. Nie mówię o oporze aerodynamicznym Cx, bo ten wynosi Q5 zaledwie 0,33, tylko o mandaty. Kary za przekroczenie prędkości w Nowej Zelandii nie są symboliczne, a ścigać piratów potrafią nawet na drugiej półkuli, co oznacza konieczność zapłacenia mandatu z Polski. Nieuregulowanie rachunku to przestępstwo i w praktyce oznacza dożywotni zakaz wjazdu na teren Nowej Zelandii, więc warto się zastanowić czy kiedyś nie zechcesz pojechać pokibicować na rajd Nowej Zelandii…
Dobrze, że miałem 7-biegową automatyczną skrzynię biegów, więc mogłem się skupić na tym, aby trafiać w swój pas ruchu i pilnować podpowiedzi nawigacji, która prowadziła nas do…
A o tym już w następnym odcinku. Do zobaczenia na innym wybrzeżu Wyspy Północnej.