Wyścigi na 1/4 mili - w Polsce też można się zabawić!
Jedni skaczą na bungee, drudzy uciekają przed policją, a jeszcze inni dzwonią na różne infolinie, żeby kłócić się z konsultantami. Po co? W poszukiwaniu emocji. Adrenalina uzależnia i każdy ma inny sposób na to, żeby wstrzyknąć ją sobie do krwiobiegu. Czasem wystarczy znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej godzinie by zrozumieć jedno - nawet wyścigi potrafią być bardziej emocjonujące od lotu w płonącym samolocie. Zależy tylko jakie.
¼ mili to dokładnie 402,336 m. Ponoć właśnie tyle wynosi odległość pomiędzy skrzyżowaniami w przeciętnym, amerykańskim mieście. Mało tego – taka trasa wystarczy, żeby człowiek o słabych nerwach wyszedł z samochodu z wytrzeszczem oczu i nadciśnieniem. W całej zabawie chodzi o to, żeby przebyć ten odcinek w jak najkrótszym czasie. Polacy pozazdrościli Amerykanom i też postanowili podkręcić osiągi swoich samochodów do granic możliwości oraz udowodnić wszystkim, że zabawki z wesołych miasteczek są przy nich fascynujące jak gotowanie ziemniaków. To jednak nie znaczy, że od samego początku wszystko szło gładko. Zaczęło się od nielegalnych, nocnych wyścigów na ulicach miast. Ludzie byli szczęśliwi, że mogli się ścigać, a drogówka miała co robić – choć ona nie była już specjalnie szczęśliwa z tego powodu. Całość niestety z bezpieczeństwem nie miała zbyt wiele wspólnego, a zaczynała cieszyć się coraz większym powodzeniem. Dlatego trzeba było coś z tym zrobić. To zabawne, ale prawda jest taka, że im bardziej chce się ograniczyć jakieś zjawisko, tym bardziej przybiera ono na sile – dokładnie tak było z nielegalnymi wyścigami na ćwierć mili. W takim razie po co się męczyć, skoro można wyjść ludziom naprzeciw?
W 2004 roku Stowarzyszenie Sprintu Motorowego oraz PZMot zorganizowali pierwsze, legalne wyścigi na ¼ mili na torze w Modlinie. To był strzał w dziesiątkę – nie dość, że na mistrzostwa dotarło mnóstwo zawodników, to jeszcze impreza najzwyczajniej w świecie się przyjęła. I jeszcze te samochody... silniki tak im ryczały, że w polskich wsiach aż wszystkie kury wypłoszyło. Do tego na tym bądź co bądź krótkim odcinku auta osiągały przyspieszenia, którymi nie wzgardziłby startujący Concorde – od potężnych przeciążeń dusza wręcz krzyczała. Tylko co trzeba zrobić, żeby zostać dopuszczonym do takiego wyścigu?
Na początek wystarczy spełnić trochę wytycznych dotyczących bezpieczeństwa i... to by było w sumie na tyle! Tak naprawdę pojemność skokowa silnika i rodzaje dokonanych przeróbek nie mają większego znaczenia. Można skleić ze sobą dwa auta, a i tak będzie dobrze. Przynależność do poszczególnych klas zależy w sumie głównie od rodzaju motoru, napędu oraz od doładowania silnika – jego rodzaju i od tego czy w ogóle zostało zastosowane. Dopuszczalne jest używanie kompresorów, turbosprężarek oraz wtrysku podtlenku azotu. Mało tego - można też skusić się na kombinację wszystkich trzech. Prawdziwa zabawa zaczyna się, gdy jeszcze ta cała technologia opakowana jest w jakieś niepozorne nadwozie – zespół Dunlop No Limit VTG wie coś o tym.
Team ma w swojej stajni półciężarówkę – GMC Typhoon. Auto wygląda jak furgonetka listonosza Pata, ma swoje lata i powala ludzi na kolana ze śmiechu. Do czasu, aż wystartuje w sprincie na ¼ mili. Silnik 6.3l, dwie turbiny Turbonetics, podtlenek azotu, przekonstruowany układ zapłonowy i 1234KM - ten samochód nie jeździ, on się teleportuje zostawiając przy okazji racjonalne myślenie na linii startu. Konkurencję zresztą też, bo w swojej karierze ta półciężarówka zgarnęła już to, na co zasłużyła. Śmiało można powiedzieć, że wyścigi równoległe są właśnie takie jak GMC od Dunlop VTG – zaskakujące z dużą dawką pieprzu. I wcale nie trzeba siedzieć w aucie, żeby się spocić. Nie trzeba też skakać na bungee, uciekać przed policją, ani dzwonić na infolinię, żeby kłócić się z konsultantami. Wystarczy po prostu przyjść popatrzeć.