Skandaliczna historia motoryzacji - dla ciekawskich motomaniaków
Jeśli ktoś myśli, że wie wszystko o motoryzacji, z pewnością zmieni zdanie po lekturze książki pt. "Skandaliczna historia motoryzacji". Premiera za nami, a tymczasem zapraszamy do lektury ciekawego fragmentu. Jednocześnie zachęcamy do wyrażania opinii - planujecie zakup?
"Policjanci ze specjalnie powołanej jednostki antyterrorystycznej szybko zwrócili uwagę na fakt, że członkowie grupy bardzo często poruszali się autami marki BMW, korzystali z nich również w trakcie napadów na banki. Terroryści nie byli jakimiś szczególnymi fanami bawarskiej marki, potrzebowali jednak samochodów na tyle nowych, by nie było z nimi żadnych problemów technicznych, i na tyle szybkich, by ucieczka przed policją nie stwarzała żadnych problemów. Usportowione BMW świetnie się do tego nadawało, w dodatku bardzo łatwo było je ukraść. Złamanie zabezpieczeń mercedesa też nie stanowiło wielkiego wyzwania, jednak wszystkie „bawarki”, nawet te najmniejsze, wyposażano w relatywnie mocne silniki benzynowe. Z mercedesem zaś trzeba było uważać, gdyż istniało spore prawdopodobieństwo, że trafi się na odmianę wysokoprężną. Cenione przez klientów za bezawaryjną pracę i niskie zużycie oleju napędowego diesle do ucieczki przed policją nie nadawały się zupełnie, bo na rozpędzenie się do stu kilometrów na godzinę potrzebowały ponad pół minuty. Była jeszcze kwestia wizerunkowa. Marka BMW doskonale trafiła w gust ludzi młodych, często samodzielnych i wykształconych, a mercedes kojarzony był ze starą nomenklaturą, znienawidzonymi kapitalistami i klasą burżuazyjną. Prasowe relacje o kolejnych napadach tak często kończyły się zdaniem: Uciekli ciemnym BMW 2002, że w pewnym momencie stało się to niemal oczywiste.
Dopóki nie polała się krew, niektórym właścicielom BMW, niemającym z terroryzmem nic wspólnego, pewnie schlebiały spojrzenia znanych jedynie z widzenia sąsiadów czy kierowców stojących w korku. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy padły strzały. Niemiecka policja zdała sobie sprawę z grożącego funkcjonariuszom niebezpieczeństwa, a narastające napięcie łatwo mogło doprowadzić do dramatu. Dla siedemnastoletniego, lekko podpitego kierowcy starego Forda Taunusa, niezatrzymanie się do kontroli zakończyło się tragicznie. 1 marca 1972 roku policja otworzyła do uciekającego ogień z broni maszynowej, zatrzymując w ten sposób samochód i zabijając na miejscu Bogu ducha winnego młodzieńca, przestraszonego wizją odstawienia do rodziców w towarzystwie dzielnicowego. Częste blokady na drogach i kaskadowe kontrole powodowały spore kłopoty i utrudnienia dla wszystkich, jednak funkcjonariusze najczęściej wyłapywali auta marki BMW ze względnie młodymi osobami na pokładzie. Gdy samochód stał już na poboczu, policjanci podchodzili do niego bardzo ostrożnie, z gotową do strzału bronią, wycelowaną najczęściej w głowę kierowcy.
Tak właśnie postąpił oficer drogówki z Kolonii. Po zauważeniu BMW 2000 na berlińskich tablicach rejestracyjnych nakazał kierowcy zjechać na pobocze. Siedzący w samochodzie mężczyzna sięgnął do schowka po – jak się wydawało – dokumenty, i w tym momencie padł strzał. Policjant błyskawicznie odskoczył od auta, które z piskiem opon ruszyło. Za kierownicą siedział Andreas Baader i to on zamiast prawa jazdy wyjął ze skrytki pistolet i nacisnął spust – na szczęście nie zdążył wycelować zbyt dokładnie.
Często zdarzały się też oczywiście sytuacje, w których wracający z akcji terroryści korzystali z aut innej marki i z rozbawieniem obserwowali stróżów prawa wyłapujących do kontroli wszystkie napotkane BMW.
Schwytanie przywódców i rozbicie grupy były jednak tylko kwestią czasu. Każdą informację o osobach podobnych do poszukiwanych bardzo dokładnie sprawdzano, a policja, wiedząc, z kim ma do czynienia, szturmowała potencjalne kryjówki ze wsparciem snajperów, uprzednio wyposażając funkcjonariuszy w broń automatyczną i dodatkowo wysyłając wozy opancerzone. Pod koniec maja udało się odnaleźć garaż wypełniony materiałami wybuchowymi. Policja założyła na miejscu podsłuch i dyskretnie wywiozła niebezpieczne znalezisko, pozostawiając puste opakowania. Miejsce było pod stałą obserwacją, służby miejskie dostarczyły w okolice setki worków wyglądających, jakby były wypchane torfem i trawą, a tak naprawdę pełnych piachu, który mógłby wyhamować kule wystrzelone w stronę policjantów.
Gdy 1 czerwca 1972 roku przed garażem pojawiło się fioletowe Porsche 911 z trzema pasażerami, zza zaparkowanych samochodów, w oknach i na dachach budynków zaczęły wyłaniać się postacie. Na miejscu było ponad stu funkcjonariuszy, poszukiwani po krótkiej strzelaninie stracili jedną osobę i ukryli się w garażu. Przez wywiercony w bocznej ścianie otwór próbowano wtłoczyć gaz łzawiący i w ten sposób zmusić terrorystów do poddania się. Baader faktycznie wyszedł, jednak z karabinem w ręku – pocisk snajpera błyskawicznie przebił mu nogę. Policja bardzo chciała ująć wszystkich żywcem, co udało się dopiero po trzech godzinach. Ulrike Meinhof trafiła za kratki dwa tygodnie później.
Andreas Baader, Ulrike Meinhof, Gudrun Ensslin, Holger Meins i Jan- Carl Raspe zostali przewiezieni do nowoczesnego i świetnie strzeżonego więzienia Stammheim w Stuttgarcie. Władze postanowiły nie ryzykować i na wszelki wypadek wszystkich umieszczono w izolatkach. Po dwóch latach od aresztowania osadzeni, ciągle oczekujący na proces, zaczęli coraz głośniej domagać się lepszego traktowania. Nie mając ze sobą kontaktu, porozumiewali się jedynie przy pomocy zaszyfrowanych wiadomości przekazywanych przez prawników i właśnie w ten sposób organizowali kolejne, zsynchronizowane strajki głodowe. Mimo że straż więzienna stosowała przymusowe karmienie, 9 listopada 1974 roku Holger Meins zmarł w wyniku tej formy protestu, nie doczekawszy procesu. Mierzący ponad metr osiemdziesiąt mężczyzna w chwili śmierci ważył niecałe czterdzieści kilogramów. Na pogrzeb przyszło kilka tysięcy osób, demonstracje potępiające „polityczny mord” i „torturowanie więźniów” zorganizowano w największych niemieckich miastach.
Kilka miesięcy później, 24 kwietnia 1975 roku, pozostający na wolności członkowie RAF-u utworzyli komando nazwane imieniem zmarłego. Uzbrojeni wdarli się na teren ambasady RFN w Sztokholmie, wzięli kilkunastu zakładników i zabarykadowali się na ostatnim piętrze budynku, obiecując uwolnienie wszystkich, gdy tylko wypuszczeni zostaną „towarzysze broni” przebywający w niemieckim więzieniu. Szanse na to wbrew pozorom były spore. Uprowadzony w lutym tego samego roku polityk CDU i jednocześnie kandydat na burmistrza Berlina Zachodniego wymieniony został na pięciu terrorystów. W Sztokholmie jednak sprawa wymknęła się spod kontroli. Dwóch zakładników zostało zabitych na pokaz, by uświadomić szwedzkiej policji i niemieckim władzom, że sytuacja jest naprawdę poważna, zagrożono, że co godzinę będzie ginęła jedna osoba. Zanim jednak policja przygotowała się do szturmu, budynkiem wstrząsnął potężny wybuch – jeden z terrorystów przypadkowo upuścił odbezpieczony granat i eksplodowały zgromadzone materiały wybuchowe. Pechowy zamachowiec zginął na miejscu, a jego kolega mimo ciężkich obrażeń niemal natychmiast został przetransportowany do Niemiec, prosto do więziennego szpitala, gdzie po kilku dniach zmarł."