Nowoczesna sztuka
Nowoczesna sztuka, w szerokim tego słowa znaczeniu jest bardzo ciekawa. Ostatnio usłyszałem gdzieś, że znany na całym świecie polski malarz, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli malarstwa nowoczesnego, otworzy swoją galerię w Warszawie. Wiem, teraz powinienem podać Wam jego nazwisko, ale jest ono tak znane i kojarzące mi się z nowoczesną sztuką, że po prostu zapomniałem… Naprawdę staram się go sobie przypomnieć, ale jest to równie łatwe, jak wybudowanie 450 kilometrów polskich autostrad w 2 lata, (co podobno da się zrobić).. Po usłyszeniu tej wiadomości, zacząłem się zastanawiać, czy to jest naprawdę tak znany Polak, a ja jestem po prostu trochę w tyle, jeśli chodzi o sztukę, czy jednak to kolejna lekko naciągana wiadomości dziennikarska. Hmm nie jest chyba jednak tak źle...
Przy okazji tego newsa pokazano kilka prac z dorobku naszego mistrza pędzla i tu… zemdlałem po raz pierwszy. Gdy moja rodzina już odsapnęła po prawidłowo wykonanej resuscytacji i doszedłem do siebie, przypomniałem sobie, co spowodowało ten mój stan. Obrazy Pana Pędzla były namalowane z wykorzystaniem talentu góra czterolatka. Chociaż mam przypuszczenia, że maluchowi poszłoby lepiej, bo pewnie bliższe jego rozumowaniu są pojęcia światłocienia i skomplikowanej konstrukcji rzutu przestrzennego.
Jeden z obrazów przedstawiał sześć kwadratów, każdy w innym kolorze na jaskrawym tle, tytuł – „Uporządkowanie", no, że też na to nie wpadłem, przecież od razu widać… On dzięki temu jest znany? Dzięki sztuce narysowanie najprostszych figur geometrycznych na kawałku płótna? Tak sobie myślę, że to albo jeden z większych pozytywnie zakręconych wariatów, jakich widziałem, albo gość, który ma świetny pomysł na zarabianie niezłej kasy. A właśnie, to z pieniędzmi było związane moje drugie osłabnięcie, gdy dowiedziałem się, za ile sprzedawane są takie obrazy. Za coś, co wyglądało jak połączenie Potwora z Loch Ness z Terminatorem albo po prostu nieładnie mówiąc artystyczne wymioty kolorową farbą, jakiś gość z Japonii zapłacił 200 tysięcy dolarów! Tak dobrze przeczytaliście, ponad pół miliona złotych! Obraz zatytułowany był „Otchłań"… Coś czuję, że gdy będę już miał potomstwo, to poproszę je o mały rysuneczek dla tatusia, tak, żebym mógł trochę odłożyć na emeryturę…
Tu dochodzę do wniosku, że bogaci mają dziwne zachcianki. Ich domów strzegą złote lwy, łóżka mają powierzchnię województwa łódzkiego, a w ich jacuzzi można by wodować USS Enterprise. Stać, na co tylko dusza zapragnie. Niektórych można nazwać kolekcjonerami, mają wspaniałe zbiory, których wartość niejednokrotnie przewyższa produkt krajowy brutto małego państwa. I tu zręcznie przechodzę do obiektu, który niedawno zmienił właściciela, by stać się kolejnym eksponatem w niezwykłej już kolekcji. Przy okazji ów eksponat ustanowił nowy rekord, stał się najdrożej sprzedanym samochodem w historii. Mowa tu o Ferrari 250 Testa Rossa.
Samochód został sprzedany w zeszłym roku za 21, 7 miliona dolarów! I kto tu mówi, że mamy kryzys! Ale wiecie, co, gdy tak patrzę na tą 250, to nabieram przekonania, że jest ona warta każdego wydanego na nią centa. Po pierwsze wóz jest przepiękny, zdobyłby tytuł Miss Word cuglach, nawet mimo tego, że nie działa w organizacji charytatywnej. Został stworzony w czasach, gdy za zbyt prostackie zaprojektowanie choćby zapalniczki samochodowej, designer był wystawiany na widok publiczny, z możliwością obrzucenia go toną pomidorów. Dlatego też każdy detal jest w niej dziełem sztuki, metalowe zapinki i skórzane paski na masce, kierownica, czy małe wsteczne lusterko na desce rozdzielczej mogłyby być eksponatami w najlepszej galerii sztuki.
Po drugie ten samochód ma historię, jakich mało w motoryzacyjnym świecie. Zbudowana jest na klatce numer #0714TR, co można bez problemu sprawdzić w dokumentacji, w siedzibie Maranello. W latach 1958 do 1961 ten konkretny egzemplarz wygrał 19 ważnych wyścigów, liczących się w punktacji ówczesnego pucharu świata. A co najważniejsze ta 250 wygrała swoją klasę w słynnym wyścigu Le Mans, a za jej kierownicą zasiadali wtedy Phil Hill i Olivier Gendebien.
Obecnie model, co widać jest w stanie można by nawet rzec lepszym niż fabryczny, każda śrubka jest wyczyszczona, a każdy chrom wypolerowany. Silnik V12, który powodował wiele nieprzespanych nocy u konkurencji idealnie pasuje do całokształtu. 2953 cm3 i około 300 KM dawało piorunujący efekt, a prędkość w zależności od wyboru jednego z sześciu ustawień skrzyni biegów wahała się od 190 do 270 km/h, nie pozostawiała możliwości, kto jest najlepszy na torze. To właśnie od silnika wzięła swoją nazwę 250. Testa znaczy po włosku „głowa", a rossa „czerwona", a jeśli przyjrzymy się uważnie to właśnie głowica silnika jest jak najbardziej w kolorze czerwieni.
Chciałbym zwrócić uwagę na jeden szczegół, zauważyliście jak wygląda miejsce pracy kierowcy? Dziś są to tony wielopunktowych pasów bezpieczeństwa, kratek antykapotażowych, ochronnych folii, a tu? Drewno na kierownicy, delikatna czerwona skóra, przeszywana kremową nicią na siedzeniach i to wszystko przy 270 km/h! I chyba zdajecie sobie sprawę, że w latach świetności tego modelu, bariery ochronne były tylko między USA a ZSRR, a kibice stanowili często bandy na trasie wyścigu.
I chyba właśnie dlatego 250 TR osiągnęła taką cenę. Bo jest jak idealna kobieta, piękna, zmysłowa, która nie dość, że zapewni Ci niezapomniane wrażenia, to jeszcze delikatnie otuli tym, co ma najlepsze. Niewielu mogło spróbować jak to jest prowadzić, 250 TR, a byli to tylko najlepsi kierowcy. Dziś nieliczni mogą sobie pozwolić na to by stać się częścią historii tego samochodu. I powiem Wam, że chyba właśnie zapragnąłem stać się bogatym, choć na chwilę…