Komunikacyjny horror
Od dłuższego czasu panuje moda na zachęcanie społeczeństwa do podróżowania środkami komunikacji masowej. Dlaczego? Bo miasta będą mogły trochę podreperować swoje problemy finansowe, a ekolodzy będą się cieszyć, że lodowiec stopi się parę dni później. Jednak czy to możliwe, że my, „Homo urbanus” uzależniony od samochodu i mp3, przesiądzie się do autobusu?
Ja jestem typowym przedstawicielem tego gatunku. Telefon komórkowy zabieram ze sobą do ubikacji, bo łączność ze światem to podstawa, a do samochodu wsiadam nawet po to, żeby wyrzucić śmieci z domu. Ta sielanka trwałaby dalej, gdyby mój „Merc" się nie zepsuł i nie przyniósł hańby dla sportowej linii tej marki. Do tego na tyle porządnie go rozłożyło, że od dłuższego czasu jestem wręcz zmuszony codziennie witać się z motorniczym we wrocławskim tramwaju. Właśnie w tym miejscu zaczęła się prawdziwa zabawa… .
Duże miasta wyglądałyby pięknie, gdyby połowa kierowców przesiadła się do komunikacji miejskiej. Ulice byłyby puste jak za czasów Stalina, a ropa naftowa pewnie osiągnęłaby cenę paczki krakersów. Jestem tylko ciekaw, co działoby się np. w wagonach tramwajowych? Już teraz mam niezły ubaw, gdy otwierają się drzwi, a chwilę później wypadają z nich ludzie i trzeba ich reanimować. Mina mi jednak rzędnie za każdym razem, gdy przypominam sobie, że przecież mam wejść do środka… .
A tam to się dopiero dzieje. Ogólnie są dwa rodzaje pasażerów. Jedni się „zapowietrzają" i dają do zrozumienia, że w tym tłoku jesteście kolejnymi, nieproszonymi gośćmi, a inni, moi ulubieni – łączą się bólu. Wrocław niedawno zakupił nawet nowe autobusy, żeby mimo wszystko podróż była przyjemniejsza – Mercedesy z klimatyzacją, monitoringiem i miłą panią nagraną na płytę, która zna wszystkie przystanki na trasie. Jednak, gdy kiedyś powiedziałem kierowcy, żeby zechciał włączyć „klimę", bo ludzie mu się z tyłu duszą, to odpowiedział, że tego nie zrobi, bo autobus będzie więcej palił. No cóż, albo z niego ekolog, albo materialista.
Założę się, że więcej ludzi korzystałoby z komunikacji masowej, gdyby nie jej skłonność do opóźnień. W Japonii maszyniści pewnie tatuują sobie na czole napis: „zawiodłem swój naród" po każdej sekundzie spóźnienia, a u nas? Po prostu mówią, że tak wyszło. I najgorsze jest to, że mają rację.
W ogóle każdy przejazd PKP czy PKS to jedna, wielka przygoda, szczególnie w okresie świąt. Jeszcze trochę, to przewoźnicy stworzą nowe miejsca pracy – miła pani będzie chodziła po wagonie z tłuczkiem do ubijania ludzi w fotelach, a gdy trzeba będzie już wysiąść – to miły pan będzie ich zeskrobywał łyżeczką do kawy.
Kiepska wizja, ale nie każdy środek komunikacji masowej jest gwałcicielem komfortu. Choćby taki samolot – jest szybki, coraz tańszy i jeszcze z uśmiechniętą obsługą na pokładzie. Może i uśmiechniętą na siłę, ale po ciężkim dniu taki widok to i tak jak szklanka dobrego whisky. Problem polega tylko na tym, że do czasu podróży trzeba doliczyć dwie godziny na lotniskowe zamieszanie i wyzbyć się wizji śmierci, która z niewiadomych przyczyn jest związana szczególnie z tymi maszynami. No cóż, to oczywiste, że transport masowy nie zdominuje samochodów, bo jest tak prestiżowy, jak wakacje na polu kampingowym z zapchaną toaletą. Ale za to wobec zepsutego auta mimo wszystko jest prawdziwym zbawieniem… .