UE zarządza, a klient płaci. O nowych normach emisji spalin
Z każdym miesiącem tego roku wraca temat nowych norm emisji spalin, które wejdą w życie w 2020 i 2021 roku. Z niesmakiem patrzysz na 1.5-litrowego Mercedesa? Teraz jeszcze do niego dopłacisz.
Normy emisji spalin — temat rzeka, temat kontrowersyjny i znienawidzony. Z jednej strony pozwala zrozumieć politykę koncernów, które zmniejszą niemal każdy motor, z drugiej zaś kłuje w serce miłośników motoryzacji. W przyszłym roku wchodzą w Unii Europejskiej nowe zasady, które sprawią, że ceny aut poszybują w górę.
Limit średniej maksymalnej emisji spalin
Cały projekt, od którego nie ma już odwrotu, jest bardzo restrykcyjny. Jest tak bardzo restrykcyjny, że jego warunki są nie do spełnienia dla typowego producenta aut, którego oferta jest pełna wariantów spalinowych. W lepszej sytuacji stoją koncerny produkujące auta elektryczne i hybrydowe w dużym procencie swojej całej działalności.
Średnia emisja CO2/km w 2018 roku wyniosła nieco ponad 120 g, mowa oczywiście o autach nowych, sprzedanych w zeszłym roku. Są to oczywiście dane teoretyczne, które prawdopodobnie nijak się mają do rzeczywistości, ale papier przyjmie wszystko. Taki wynik jednak nie zadowala władz Unii Europejskiej i w 2020 roku 95% samochodów sprzedanych na terenie UE ma ustanowiony „limit” emisji spalin na 95 g CO2/km. Oczywiście chodzi o wynik średni całego koncernu, w który będą wliczać się wszystkie auta, łącznie z elektrykami, które średnią zaniżą. W 2021 roku taka norma będzie obowiązywała dla 100% sprzedanych pojazdów.
Limity będą przyznawane indywidualnie dla każdego modelu każdej marki ze względu na różną masę samochodów. Przykładowo, mały hatchback o masie 1200 kg będzie miał normę oscylującą w granicach 86 g CO2/km, podczas gdy SUV o masie 1600-1700 kg będzie mógł oddać do powietrza około 105 g CO2/km. Moim zdaniem są to wartości abstrakcyjnie niskie.
W pierwszych latach będą funkcjonować ulgi i premie, głównie związane ze sprzedażą bezemisyjnych aut elektrycznych. W 2020 roku jedno sprzedane auto elektryczne będzie liczone do statystyki podwójnie, rok później ze współczynnikiem 1,67, a w 2022 roku – 1,33. Co więcej, producenci mogą liczyć na „odjęcie gramów” za rozwijanie innowacyjnych technologii — mowa tu o maksymalnie 7 g/km w skali całej floty. Brzmi to absurdalnie, ale takie są realia. Przekroczenie normy o 1 g będzie kosztować 95 euro za każdy pojazd, czyli w przypadku niektórych modeli mowa o kilku tysiącach euro.
Będziemy natomiast świadkami wielu fuzji, ponieważ możliwe jest łączenie się w grupy rozliczeniowe. Przykładowo zeroemisyjna Tesla pomoże Fiatowi w obniżeniu średniej. Takich sytuacji będzie dużo więcej.
A za to wszystko zapłacimy my — klienci
Szacuje się, że wpływy do kasy UE z tytułu kar za przekroczenie norm mogą sięgnąć nawet 14 miliardów euro. Jednak kto realnie za to zapłaci? Producenci nawet nie ukrywają planowanych zwyżek cen. Mazda szacuje, że jej miejski hatchback, model 2 będzie kosztować 20% więcej, a bestseller — model 6 podrożeje o 12%.
To jest statystyka — suche dane, ale co to realnie zmieni? Można się spodziewać przecież, że sprzedaż spadnie, a niektóre koncerny wycofają pewnie jakieś modele ze sprzedaży na starym kontynencie. Z pewnością zubożeją oferty aut z większymi motorami. Będą dalej produkowane i sprzedawane, ale poza UE. Można się także spodziewać, że wyższe ceny odbiją się na wyposażeniu aut. Klienci będą prawdopodobnie wybierać tańsze wersje. Niektóre mniejsze marki rozważają całkowitą „ucieczkę” ze starego kontynentu, jednak wszelkie głosy mówią, że lwia część całej branży chce zostać i walczyć.
No właśnie — walczyć. Bronią oczywiście będą wszystkie auta elektryczne, które już dziś się w hurtowych ilościach prezentuje, bo będą one zwyczajnie pozwalały na dalsze produkowanie VW Passatów z silnikiem Diesla pod maską.
A więc o co chodzi?
Pytanie proste to i odpowiedź będzie prosta. Chodzi o zmuszenie konsumentów, aby przesiadali się na samochody ekologiczne, a najlepiej elektryczne. Skoro za małe miejskie autko będzie trzeba zapłacić 70 tys. złotych, to czemu by już nie wziąć jakiegoś elektryka z dotacją (prawdopodobnie)? Nie jestem zwolennikiem nacisków i wymuszania czegokolwiek i ten pomysł, choć ma podstawy funkcjonować, odbiera klientom wybór. Uważam, że uświadamianie ludzi o problemach związanych z ekologią i wyższością napędu elektrycznego to kwestia wymagająca działania. Jednak zmuszanie kogokolwiek do czegokolwiek jest złe i powoduje jedynie gorycz i nienawiść.
Osobiście bardzo przeraża mnie ta wizja. Te statystyki — ceny i zwyżki w skali kontynentu mogą naprawdę sporo namieszać. Jestem za podejściem proekologicznym, ale nie w formie ucisku społeczeństwa.