Tych kierowców nie warto naśladować! Część VI
Które nawyki kierowców szczególnie irytują?
Poprzednią część poświęciłem Goliatowi, który może więcej, bo jest większy, Inżynierowi ruchu, który chce umilić życie wszystkim przed sobą, nie bacząc na tych z tyłu, Ślepakowi, który lubi przemierzać spowite ciemnością ulice miast, Krawężnikowemu, którego cały czas ciągnie coś na prawo oraz Paszy i Przytulaśnemu, którzy mają swoje definicje prawidłowego parkowania. Dziś kolejna dawka niepoprawnych zachowań na drodze...
STOPEK – nadużywanie pedału hamulca
Chyba każdy wie, do czego służy hamulec – pozwala zwolnić lub zatrzymać samochód. W sumie nie ma w tym niczego odkrywczego i na tym można by było skończyć. Ale jest zjawisko, które mnie osobiście irytuje – to ciągle hamujący Stopek. Mimo że nosi on nazwę taką samą jak nazywany potocznie kontroler ruchu drogowego, nadzorujący przejścia dla pieszych, to dwa zupełnie przeciwne bieguny. O ile ten przed szkołą pełni bardzo ważną funkcję, dbając przede wszystkim o bezpieczeństwo najmłodszych na jezdni, o tyle ten za kierownicą potrafi wprowadzić zamęt na drodze i uprzykrzyć życie innym. W czym tkwi problem? W tym, że każde wciśnięcie pedału hamulca zapala również światła stopu.
Jak wiadomo, światła te pełnią bardzo ważną funkcję informacyjno-ostrzegawczą – ich zadaniem jest wyprowadzać nas z „letargu” spokojnej jazdy i postawić w stan pełnej gotowości na niespodziewane. Dzięki nim wiemy, że samochód przed nami zaczyna np. zwalniać przed przejściem dla pieszych lub zdecydowanie hamować przed nagłym utrudnieniem na drodze. To pozwala nam przygotować się do szybkiej reakcji na przyszłe niespodziewane zdarzenia.
I wszystko to pięknie funkcjonuje, dopóki ktoś taki jak Stopek nie zacznie nadużywać pedału hamulca, komunikując wszystkie zdarzenia na drodze, jak np. włączający się do ruchu samochód 200 m przed nim czy obecność pieszego na pasach dwa skrzyżowania dalej… Krótko rzecz biorąc, hamuje zawsze, gdy potrzebuje spowolnić swój samochód o przynajmniej 1 km/h. Pomijam już aspekt ekonomiczny, czyli szybciej zużywający się układ hamulcowy czy ogumienie, bo kto bogatemu zabroni…
Niemniej ciągłe „bombardowanie” zapalającym się światłem stopu sprawia, że jadąc za Stopkiem cały czas jesteśmy stawiani w stan gotowości i siedzimy jak na szpilkach. A to może doprowadzić do szewskiej pasji i spokojną, przyjemną jazdę przemienić w torturę pełną stresu i napięcia. Szczególnie jest to uciążliwe w nocy, gdy niczego nie widać poza mrugającym przed nami niczym stroboskop jaskrawym czerwonym światłem. W tym przypadku można by rzec, że Stopek to taki okresowy kuzyn Doświetlacza.
A przecież nie zawsze konieczne jest spowalnianie samochodu pedałem hamulca, wystarczy zdjąć nogę z gazu i wykorzystać hamowanie silnikiem. Szczególnie w mieście, na niskich biegach, jest to bardzo skuteczny i ekonomiczny sposób na zmniejszenie prędkości bez obwieszczania tego całemu światu świetlnymi „fanfarami”.
Ale Stopek lubi też poświecić światłem stopu, kiedy już zatrzyma swój samochód np. na skrzyżowaniu. W dzień to jeszcze tak „nie boli”, ale w nocy skutecznie pomaga w zwężaniu źrenic. A przecież każdy samochód wyposażony jest w hamulec pomocniczy nazywany potocznie „ręcznym”. Wystarczy po zatrzymaniu auta zaciągnąć go i dać odpocząć zmęczonym nogom i biednej pompie hamulcowej, nie torturując przy okazji oczu innych kierowców. Co więcej, takie regularne korzystanie z hamulca ręcznego pozwala utrzymywać cały jego mechanizm w należytej formie, bo używany sporadycznie lubi się „zastać”. To może zaoszczędzić nam niemiłej niespodzianki, kiedy zaciągniemy taki pozostawiony „odłogiem” na długi czas hamulec ręczny, a jego zwolnienie... nie uwolni już od blokady naszych kół.
Po raz kolejny za złe nawyki na drodze odpowiada kiepski i niejednolity system edukacji przyszłych kierowców. Zdarza się, że na kursach na prawo jazdy uczy się stania przed skrzyżowaniem z wciśniętym pedałem hamulca. Dlaczego? Mogę się tylko domyślać, że pewnie dlatego, by kursant nie miał dodatkowego stresu z obsługą dźwigni hamulca ręcznego i szybciej ruszał ze skrzyżowania, nie powodując zatoru. Problem w tym, że jak mówi stare porzekadło: „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. I nie inaczej jest w tym przypadku, bo takie nabyte na początku nauki zwyczaje trudno później samemu zmienić. Jak w takim razie walczyć ze Stopkiem? Nie da się. Można go przy nadarzającej się okazji wyprzedzić, a jeśli nie ma takiej możliwości, to najlepiej zachować odpowiedni dystans do niego, tak by jego działania nie wpływały na płynność naszej jazdy.
NAPOLEON – „prowadzenie” w trakcie jazdy nie tylko samochodu
Na lekcjach historii w szkole często przy omawianiu postaci Napoleona Bonapartego podkreśla się jego niesamowity intelekt, zmysł przestrzenny i wyjątkową podzielność uwagi, dzięki której był ponoć w stanie dyktować swoim sekretarzom kilka listów jednocześnie i to dotyczących różnych tematów.
A co to ma wspólnego z jazdą samochodem? Jak już stwierdziłem na samym początku, prowadzenie samochodu wymaga skupienia i bycia gotowym na wszystko, a to oznacza również podzielność uwagi. Czy to oznacza, że kierowcy są jak niegdysiejszy cesarz Francuzów? Nie, ale nasza naturalna zdolność do w miarę swobodnego opanowania dwóch rzeczy naraz w połączeniu z automatyzacją naszych ruchów w samochodzie (operowanie pedałami, kierownicą i drążkiem zmiany biegów) wystarczają, żeby bezpiecznie się nim poruszać.
Jednak na drodze można spotkać takich kierowców, którym wydaje się, że mają uwagę podzielną niczym „Mały Kapral” lub są w stanie wykonywać w trakcie kierowania samochodem tyle czynności, ile wielordzeniowy procesor komputerowy. I nie myślę tu o malujących się we wstecznym lusterku paniach, które stoją przed skrzyżowaniem z sygnalizacją świetlną, bo to na swój sposób nawet urocze, a poza tym nikt jeszcze od tego nie zginął – chyba, że „doszlifowywanie” urody ma miejsce w trakcie jazdy.
Mam na myśli drogowych Napoleonów, którzy prowadząc samochód, prowadzą też np. rozmowy tekstowe na telefonie, przeglądają Internet, spożywają zaległe śniadanie, czytają poranną prasę lub robią sobie selfie za kierownicą, czy też poprawiają dziecko w foteliku. Jak często tego typu czynności są przyczyną wypadków? Czasami trudno to stwierdzić, bo ktoś się nie przyzna lub po prostu nie ma go już wśród nas. Sam pamiętam jak kilka lat temu na autostradzie A2 pod Łodzią mama prowadząca samochód zaczęła się zajmować dzieckiem siedzącym w foteliku na tylnej kanapie, co przyczyniło się do nagłego przerwania ich podróży. Na szczęście cała historia zakończyła się tylko chwilą strachu, kilkoma siniakami i zniszczonym samochodem, ale przecież nie każdy musi mieć takie szczęście...
Najgorsze jest to, że w ostatnim czasie sami producenci samochodów przyczyniają się do rozpraszania uwagi kierowców. Wszystko zaczęło się od zastąpienia analogowych wskaźników – jak prędkościomierz czy obrotomierz – ekranem, na którym można wyświetlać dowolne informacje – i tu, oprócz stylu, nie ucierpiało nic więcej. Ale teraz producenci coraz częściej zaklinają różnego rodzaju funkcje w samochodzie, w jednym ekranie dotykowym. Owszem, to rozwiązanie jest świetne, intuicyjne i naturalne, ale... w smartfonie. W samochodzie, który nie zawsze porusza się po drogach gładkich jak tafla lodu, tak trywialna rzecz jak zmiana ustawień wentylacji wnętrza wymaga wcelowania palcem w dany obszar ekranu, a nawet przebrnięcia przez kilka podmenu, by dotrzeć do potrzebnej funkcji w warunkach, w których trzeba zachować skupienie na prowadzeniu auta, to nic innego jak proszenie się o kłopoty.
Dlaczego więc producenci tak bardzo promują to rozwiązanie? Oficjalnie każdy powie, że jest ono nowoczesne, bo przypomina w obsłudze wspomniany wcześniej smartfon i nadaje wnętrzu auta minimalistycznego wyglądu – pod warunkiem, że ktoś lubi taki ascetyczny „wystrój”. A nieoficjalnie, to jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi… o pieniądze. Biorąc pod uwagę, że we współczesnych samochodach właściwie jedyną sterowaną czysto mechanicznie rzeczą jest (jeszcze) otwieranie maski silnika, to wniosek nasuwa się sam – taniej jest zastosować jeden ekran dotykowy z dowolnym oprogramowaniem, niż wyprodukować całą masę różnych przycisków, pokręteł, płytek drukowanych i wyświetlaczy diodowych.
Ktoś może powiedzieć, że to przesada. A ja odpowiem na to tak. Jeśli chcemy sprawdzić, czy dane rozwiązania są najlepsze, to spójrzmy na motorsport, ciężarówki, autobusy, pociągi, samoloty a nawet statki. W ich przypadku liczy się: bezpieczeństwo, ergonomia i efektywność, a nie efektowność. Dlatego nie znajdziemy tam wszystkiego ukrytego w ekranach dotykowych, a zamiast tego spotkamy mnóstwo przycisków i pokręteł, czyli elementów fizycznie namacalnych, w odróżnieniu od kolorowych obrazków „na szkle”. Niestety, rynek samochodów osobowych zarządzany jest przez księgowych, dla których najważniejszy jest stosunek strony Winien do Ma na koncie księgowym, taki by ta druga strona jak najbardziej górowała nad pierwszą, a także wytrawnych marketingowców, którzy pod kołem podbiegunowym sprzedaliby Innuitom maszyny do sztucznego naśnieżania stoków górskich. A to wszystko ma akurat niewiele wspólnego z dobrem klienta...
Kodeks drogowy karze kierowcę za rozmowę przez telefon trzymany w dłoni, a przecież palenie papierosa w trakcie jazdy może być bardziej niebezpieczne i nikt tego nie zakazuje. W końcu upadający telefon nie wywołuje panicznej reakcji w odróżnieniu od spadającego rozżarzonego popiołu, który może wypalić nam dziurę w tapicerce lub ubraniu... Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ uważam, że także inne rzeczy powinny być bezwzględnie zakazane, jak wspomniane przeze mnie palenie papierosów czy spożywanie posiłków i napojów.
I tutaj znów mamy do czynienia z paradoksem kodeksu drogowego, gdyż obecnie są to czynności zakazane jedynie w przypadku przewozu pasażerów, ale jeśli kierowca jedzie sam, zakaz przestaje obowiązywać. A przecież wystarczy strącenie popiołu z papierosa lub wzięcie łyka wody czy kawy, by na dwie lub trzy sekundy stracić kontakt z tym, co dzieje się przed samochodem – i nie ma tu znaczenia, czy jedzie się samemu czy z kimś, w końcu wokół samochodu wciąż „rozwija się życie”.
Dlatego w razie jakiejkolwiek potrzeby, zamiast robić z samochodu kącik dla palaczy lub bufet, najlepiej zatrzymać się gdzieś z boku, zrobić swoje i ruszyć dalej w pełnym skupieniu. Ktoś może powiedzieć, że to strata czasu. Owszem, ale lepsze to niż ryzykowanie życiem swoim i innych oraz stanie się „bohaterem” wieczornego wydania serwisu informacyjnego.
KOZAK – ekstremalne wyprzedzanie
Z tym, że wyprzedzanie jest najtrudniejszym manewrem na drodze, chyba każdy się zgodzi. W końcu to połączenie jazdy „pod prąd” z często niemałą prędkością, wymagająca dobrego „oka” i opanowania. Ale czy można sprawić, by stało się ono trudniejsze? Owszem. Są tacy, którzy potrafią uczynić z niego sport ekstremalny. Podobnie jak niegdyś Kozacy uczynili ze zwykłej jazdy konnej swego rodzaju przedstawienie, wykonując na koniu różnego rodzaju sztuczki, przewroty i podskoki, które po dziś dzień zapierają dech w piersiach. Różnica polega jednak na tym, że jazda konna Kozaków to rodzaj ciekawej rozrywki, a wyczyny drogowych Kozaków to przerażające i mrożące krew w żyłach przedstawienie...
Jeśli w trakcie wyprzedzania zobaczymy w lewej szybie inny samochód, który nas wyprzedza, to właśnie poznaliśmy drogowego Kozaka, który lubi wyprzedzanie „na trzeciego”. Krótko rzecz ujmując, wyprzedza innego wyprzedzającego – można powiedzieć, że to takie ekstremalne wcielenie Adaptera. Wykorzystuje do tego, co tylko się da: wolną przestrzeń na przeciwnym pasie ruchu, pobocze po lewej stronie i każdą pozostałą powierzchnię drogi, nadającą się do przejechania samochodem.
A co jeśli nie ma wystarczającej ilości miejsca po lewej stronie? Zwykły Kozak odpuści, ale ten „grający” w wyższej lidze, z chęcią wykorzysta pobocze po prawej stronie. Czy takie zachowanie jest odpowiedzialne? Nie. Czy taki ekstremalny sposób wyprzedzania jest bezpieczny? Zdecydowanie i stanowczo, nie. I naturalnie takie „popisy” są karane odpowiednim mandatem, jednak zdobycie kilku punktów respektu wśród kolegów lub stanie się bohaterem filmiku w Internecie jest bezcenne. I to wszystko dla podbudowania swojego ego i „urwania” kilku sekund z czasu podróży, które można przypłacić życiem swoim lub innych? Przecież to jest totalna głupota, która nawet nie wymaga komentarza...
Bez wątpienia zmuszanie jadących z naprzeciwka do ucieczki do rowu i ryzykowanie ich życiem zasługuje na moje „uznanie” i umieszczenie Kozaka na podium pośród innych drogowych szaleńców, bo przy nim nawet Przedłużacz jawi się tylko jako zwykły trefniś amator.
Podsumowanie
Jak się przekonaliśmy, „kultywatorów” negatywnych zachowań na drodze nie brakuje, ale i tak odnoszę wrażenie, że temat nie został wyczerpany. Myślę, że nawet teraz mógłbym coś jeszcze dopisać. Tych złych nawyków jest naprawdę wiele i są one różnorodne – jedne są tylko denerwujące, inne wyjątkowo niebezpieczne, a jeszcze inne mogą być dla niektórych nawet obojętne.
No właśnie, a jakie Wy macie złe doświadczenia w obcowaniu z innymi kierowcami na drodze? Czy wśród wymienionych przeze mnie drogowych „grzechów”, są jakieś, które denerwują Was najbardziej? Może macie jakieś inne typy zachowań zasługujące na napiętnowanie? I jak te wszystkie złe nawyki postrzegają kierowcy np. wielkich i ciężkich pojazdów?
Zapraszam Was do podzielenia się z nami w komentarzach Waszymi przemyśleniami i propozycjami.
Zobacz także:
Tych kierowców nie warto naśladować! Część I
Tych kierowców nie warto naśladować! Część II
Tych kierowców nie warto naśladować! Część III
Tych kierowców nie warto naśladować! Część IV
Tych kierowców nie warto naśladować! Część V