Tych kierowców nie warto naśladować! Część III
Prowadzenie samochodu jest przyjemne, ale wymaga dużego skupienia i bycia przygotowanym na wszystko. Niestety niektóre sytuacje przyprawiają nas o podwyższone tętno i niejednokrotnie sprawiają, że używamy słów, których nie chcielibyśmy użyć w towarzystwie naszej babci... O czym mowa? Właściwie o kim. O kierujących, którzy mają dość specyficzne nawyki.
Ostatnio zająłem się Fryzjerem, który lubi na drodze przyciąć to i tamto, Lewym Skrzydłowym, który ma swoje... „lewe” upodobania, Antymigaczem, który nie lubi się afiszować ze swoimi zamiarami i Adapterem, czyli Adamem Słodowym lub MacGyverem polskich dróg, który jedną rzecz przerobi na drugą. A teraz czas na kolejnych drogowych „specjalistów”...
PRZEDŁUŻACZ – utrudnianie wyprzedzania
Manewr wyprzedzania na drodze dwukierunkowej pod względem technicznym nie jest niczym wyjątkowym – ot, wystarczy włączyć kierunkowskaz, spojrzeć w lusterko, wcisnąć pedał gazu, zjechać na przeciwny pas ruchu, wyprzedzić i wrócić na właściwy „tor”. Jednak tak naprawdę jest to najniebezpieczniejszy manewr drogowy ze wszystkich, gdyż wymaga od kierowcy uwzględnienia wielu czynników jednocześnie. Musi on bezbłędnie ocenić odległość, czas, prędkość i możliwości swojego samochodu, bo tylko wtedy wyprzedzanie zakończy się sukcesem. Jakby tego było mało, wszystko to odbywa się zazwyczaj przy wysokich prędkościach.
Czasami pojawia się jednak ktoś, kto sprawia, że wyprzedzanie staje się wyjątkowo niebezpieczne, a czasem wręcz niemożliwe. To „Przedłużacz”, który jak tylko zobaczy, że ktoś chce go prześcignąć, to wciska gaz w podłogę i wydłuża rozpoczęty przez kogoś manewr wyprzedzania. Na mojej liście największych głupot, jakie można zrobić na drodze, ten „numer” zdecydowanie znajduje się na podium – w końcu tworzenie tak niebezpiecznej sytuacji, w której ryzykuje się czyimś życiem dla zaspokojenia własnego ego, to szczyt szczytów, na który na szczęście są odpowiednie paragrafy w kodeksie drogowym.
A co zrobić w przypadku spotkania Przedłużacza? Cóż, nie ma na to złotego środka. Jeśli w trakcie wyprzedzania takiego delikwenta, w krytycznym momencie zdamy sobie sprawę z tego, że nie uda nam się go wyprzedzić, a na szali jest życie nasze i jadących z naprzeciwka, będziemy musieli podjąć szybko jakąś decyzję. Najbezpieczniejszą, ale nie bezpieczną opcją – w końcu ktoś za nami też może wyprzedzać Przedłużacza – jest wyhamować samochód i wrócić na swój pas. Może jednak zdarzyć się, że konieczna będzie ucieczka na pobocze, do rowu i kto wie, gdzie jeszcze, a także nadzieja na to, że jadący z naprzeciwka nam jakoś pomogą – np. zwolnią lub zostawią więcej miejsca.
Ponieważ zachowanie Przedłużacza, to dla mnie jakiś rodzaj choroby psychicznej, warto więc – zgodnie z medycznym powiedzeniem – „lepiej zapobiegać niż leczyć”. Po prostu w miarę możliwości, przed rozpoczęciem wyprzedzania, odpowiednio się do tego przygotować. Wystarczy zachować większy odstęp od poprzedzającego nas samochodu, dzięki czemu będziemy mogli zacząć się rozpędzać jeszcze na prawym pasie i mieć odpowiednio wyższą prędkość, zjeżdżając na przeciwny. Nawet jeśli Przedłużacz będzie chciał nam zrobić na złość, to wątpliwe aby w tak krótkim czasie zwiększył swoją prędkość na tyle, by nas „przetrzymać” po lewej stronie jezdni.
Ale Przedłużacz może być też w fazie uśpienia. Są tacy, którzy aktywują się dopiero wtedy, gdy ich wyprzedzimy. Trudno stwierdzić, co leży u podstaw takiego zachowania post factum. Czy to efekt zagapienia się i niedostrzeżenia wyprzedzającego, urażona duma czy też inny problem emocjonalny? Lecz wtedy niemal natychmiast podejmuje się on rewanżu i wyprzedza nas przy najbliższej okazji, pokazując, kto tak naprawdę jest „królem” drogi. Na szczęście to zachowanie jest najczęściej niegroźne dla otoczenia i ma na celu wyłącznie nakarmienie jego ego.
Trudno zauważyć Przedłużacza, bo z reguły nie widać po nim symptomów „choroby”. Ale jako dobrzy kierowcy pamiętajmy o zasadzie współpracy i kultury na drodze – w razie konieczności będąc jego przeciwieństwem. Jeśli zauważymy, że ktoś źle „wyliczył” swój manewr wyprzedzania, ułatwmy mu jego zakończenie poprzez tak prostą rzecz jak zdjęcie nogi z gazu. Tylko tyle i aż tyle, a możemy zaoszczędzić komuś stresu, a nawet uratować życie.
ZAPOBIEGLIWY – objeżdżanie rond skrajnym prawym pasem
Rondo to całkiem prosty i skuteczny sposób na rozładowywanie ruchu na skrzyżowaniach. A w przypadku spotkania się wielu dróg, niesłychanie upraszczający ruch i zapewniający bezpieczeństwo. Wystarczy patrzeć w lewo, a samochody jadą tylko w jedną stronę. Z zasady wszyscy stojący przy rondzie mają takie same szanse na przejazd przez nie, bo nikt nie jest tu faworyzowany choćby znakiem pierwszeństwa. Oczywiście odnoszę się tutaj ze wszystkim do rond odpowiedniej wielkości, a nie takich, które nie są większe od talerza obiadowego i stały się ostatnimi czasy bardzo modne wśród zarządców dróg. Działanie takich „rondeczek” jest moim zdaniem dyskusyjne, gdyż czasami taki „twór” może wprowadzić więcej zamieszania niż klasyczne skrzyżowanie i przyczynić się do powstawania bardziej niebezpiecznych sytuacji.
Jednak problem może pojawić się też na dużych wielopasmowych rondach, jeśli zjawi się tam Zapobiegliwy, który ma w zwyczaju jechać po najdalej wysuniętej „orbicie” skrzyżowania o ruchu okrężnym. A sprawa jest przecież oczywista, jeśli znaki pionowe lub poziome nie mówią inaczej, to im później zjeżdżasz z ronda, tym bliżej jego środka zajmujesz miejsce. Ogólnie rzecz biorąc: skręcasz w prawo lub jedziesz prosto – zajmujesz prawy pas, skręcasz w lewo lub zawracasz – zajmujesz lewy pas. I to cała filozofia. Należy jednak pamiętać, że pasy na rondzie działają tak jak na zwykłej drodze, czyli chcąc zmienić pas należy ustąpić pierwszeństwa temu, kto aktualnie się nim porusza. To rodzi wiele obaw ze strony Zapobiegliwego, gdyż poruszając się lewym pasem, zjazd z ronda musi poprzedzić przepuszczeniem wszystkich znajdujących się po jego prawej stronie. Dlatego na wszelki wypadek, bez względu na to, czy skręca w prawo, czy zawraca, trzyma się kurczowo prawego pasa, co poddaje pod wątpliwość sens istnienia pozostałych pasów ruchu i sprawia, że zmniejsza się przepustowość takiego ronda – wszyscy chcący na nie wjechać, muszą ustąpić pierwszeństwa Zapobiegliwemu, poruszającemu się prawym skrajnym pasem.
By uniknąć takich sytuacji, wymyślono dwa nowe układy ronda – turbinowe i z pasami skręcającymi. Rondo turbinowe cechuje się tym, że na każdym wyjeździe prawy zewnętrzny pas się kończy, a na każdym wjeździe zaczyna się nowy lewy wewnętrzny. Dzięki takiemu rozwiązaniu, chcąc poruszać się po rondzie, kierujący są zmuszeni do zajmowania pasów bliżej jego środka. Z kolei rondo z pasami skręcającymi zapewnia pierwszeństwo wszystkim opuszczającym rondo, bez względu na zajmowany przez nich pas – kontynuujący dalszą jazdę po „okręgu” muszą im ustąpić pierwszeństwa. W ostateczności najbardziej kłopotliwe ronda można „doposażyć” w sygnalizację świetlną.
A co mówi na temat ronda kodeks drogowy? Ta starożytna księga, która pamięta jeszcze czasy, kiedy wynaleziono pierwsze koło, „nie zna” pojęcia ronda czy skrzyżowania o ruchu okrężnym, a tym samym w żaden sposób nie reguluje sposobu poruszania się po nim. W gruncie rzeczy, to wszystkie podstawy, o których wcześniej wspomniałem opierają się na „dżentelmeńskiej” umowie między kierowcami.
Co ciekawe, w świetle obowiązujących przepisów Zapobiegliwy zachowuje się prawidłowo, a pozostali nie, gdyż kodeks drogowy nakazuje dwie rzeczy. Po pierwsze, poruszając się drogą wielopasmową – a taką jest bez wątpienia rondo z wieloma pasami – zawsze trzeba trzymać się prawego pasa. Po drugie, jeśli mamy zamiar skręcić w prawo, to powinniśmy zbliżyć się do prawej krawędzi jezdni – kolejny „strzał w dziesiątkę”, bo bez względu na to, czy skręcamy w prawo, czy zawracamy, to będąc na rondzie zjechać z niego możemy tylko i wyłącznie skręcając... w prawo.
Ten brak definicji ronda w kodeksie drogowym sprawia też, że mamy na nim „wolną amerykankę” i brak jednolitego języka komunikowania się ze sobą kierowców. Jedni wjeżdżają i zjeżdżają bez kierunkowskazów, inni komunikują swoje zamiary (jak choćby skręt w lewo) jeszcze przed wjazdem na rondo, a jeszcze inni mają włączony lewy kierunkowskaz tak długo jak długo się po nim poruszają. Ja osobiście stosuję metodę, która wydaje mi się najbardziej przejrzysta i praktyczna – włączam prawy kierunkowskaz tylko wtedy, kiedy opuszczam rondo. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy mam do czynienia z relatywnie małym „obiektem” i zamierzam opuścić je pierwszym wyjazdem, wtedy jeszcze przed wjazdem na rondo włączam prawy kierunkowskaz, aby zawczasu poinformować o moich zamiarach oczekujących na najbliższym wjeździe kierowców.
Rondo to doskonały przykład na to, jak ważna jest współpraca i kultura wśród kierowców, która w tym przypadku w ogromnej większości kwitnie jak leszczyna wiosną. Gdyby nie ogólna „umowa” w sprawie zasad jakie na nim panują i ich respektowanie, to mógłby powstać z tego niezły „bigos”. Zapobiegliwych nie unikniemy, ale może jest sposób, by ich jakoś zachęcić, zorganizować jakąś akcję społeczną zatytułowaną np. „Nie chcesz być w centrum uwagi, zbliż się do centrum ronda...”?
POWOLNIAK – opóźnianie ruszania po zmianie sygnalizacji świetlnej
„Czas to pieniądz” – to stara i dobrze wszystkim znana prawda, która sprawdza się także na drodze, gdzie każda strata czasu w postaci zatrzymania samochodu i ruszenie z miejsca to pieniądze bezproduktywnie przepuszczone przez układ wtryskowy, komorę spalania i wydmuchane przez rurę wydechową.
Są jednak sytuacje, w których zatrzymanie samochodu jest bezwzględną koniecznością, jak choćby na czerwonym świetle, po zgaśnięciu którego sprawne ruszenie jest na „wagę złota”. Jednak dla Powolniaka start ze skrzyżowania to czas na spokojne i niczym niezakłócone zgłębianie procesu ruszania samochodem. Scenariusz jest zawsze taki sam. Zapala się zielone światło, a „lider” tuż przed sygnalizatorem, gdzieś tam niepospiesznie szuka pedału sprzęgła, w gęstwinie biegów odnajduje ten pierwszy i bez zbytniego nadwyrężania pedału gazu zaczyna w ślimaczym tempie nabierać prędkości, by po chwili znów szukać biegu, tym razem drugiego... i tak do prędkości dozwolonej na danym odcinku drogi. Co ciekawe, na kursie na prawo jazdy bardzo często uczy się stania przed skrzyżowaniem z wciśniętym pedałem sprzęgła i wbitym pierwszym biegiem, co powinno być gwarantem szybkiego ruszania niczym strzał z procy... a jednak tak nie jest.
Dlaczego Powolniak, podobnie jak ten z serialu „Co ludzie powiedzą?”, tak wolno rusza i nabiera prędkości? To mnie zawsze zastanawia. Czy jest tak zafascynowany i pochłonięty obserwacją zmieniających się kolorów na sygnalizatorze? A może lubi dogłębnie przeżywać każdy ruch drążka zmiany biegów i wsłuchiwać się w zazębiające się koła zębate w skrzyni biegów? A może lubi wypalać paliwo, ot tak, bo ma taki kaprys – w końcu kto bogatemu zabroni? A może jest po prostu szczęśliwy – przecież tacy podobno czasu nie liczą? Tego nie wiem, ale wiem, że Powolniaki potrafią występować w grupach.
Najczęściej wygląda to tak, że kiedy ten pierwszy upora się z rozpoczęciem jazdy, ten stojący za nim, dopiero zaczyna całą „zabawę”. Przypomina to wypuszczanie kolejki samochodów z pit-stopu po okresie czerwonej flagi na torze, a powinno wyglądać jak ruszanie wagonów za lokomotywą, czyli tylko z symbolicznym opóźnieniem ze względów bezpieczeństwa.
Co ciekawe, spora część Powolniaków sądzi, że takie spokojne ruszanie samochodem jest oszczędniejsze od tego dynamicznego, a to nic bardziej mylnego. Oczywiście przysłowiowe „palenie gumy” oszczędności nie przyniesie, ale zdecydowane wciśnięcie pedału gazu, by jak najszybciej osiągnąć zamierzoną prędkość już jak najbardziej – i to jest fakt, który wynika z charakterystyki silnika spalinowego.
Efekt postępowania Powolniaka jest zawsze taki sam – mniejsza przepustowość skrzyżowania i większe korki na drodze. Ale na takie zachowanie nie ma paragrafów, chyba jedyny przepis, jaki można by tu „podciągnąć”, to ten mówiący o tamowaniu ruchu, choć oczywiście zastosowanie go w tym przypadku byłoby dyskusyjne. Pomijając już to, jak rusza pierwszy samochód na skrzyżowaniu, to jazda samochodem opiera się na taktyce i strategii. Stojąc na skrzyżowaniu, wystarczy obserwować sygnalizację świetlną i samochody stojące przed nami. Jeśli jesteśmy gdzieś dalej w peletonie i widzimy zmianę światła, to już delikatnie „spinamy się w sobie” i szykujemy do działania. Patrzymy, jak ruszają samochody przed nami i kiedy zaobserwujemy ruch drugiego czy trzeciego auta przed nami, to spokojnie możemy już szykować pierwszy bieg, by móc od razu ruszyć, jak tylko kierowca przed nami zrobi to samo.
Stanie na czerwonym świetle nie jest ani ekonomiczne, ani ciekawe, dlatego dobrze jeśli okres trwania tej wątpliwej przyjemności można skrócić do minimum. Tak więc, sprzęgło, „jedynka”, „dwójka”, „trójka” i śmiało przed siebie... z pożytkiem dla siebie i innych.
BRAMKARZ – blokowanie skrzyżowania
W każdym szanującym się klubie dyskotekowym, gdzie mogą dostać się tylko osoby spełniające odpowiednie kryteria odzieżowe, w wejściu stoi bramkarz, który jest odpowiedzialny za wyselekcjonowanie grupy docelowej, poprzez wpuszczenie tych co trzeba i uniemożliwienie wejścia tym, którzy nie spełniają odpowiedniego dress code'u. Ale na drodze też są Bramkarze, którzy są skrajni w przeprowadzaniu selekcji, bo nie wpuszczają nikogo i w odróżnieniu od tych klubowych nie zastawiają drzwi, a całe skrzyżowania.
Pojawiają się oni właściwie wyłącznie w sytuacji zakorkowania jezdni. Na początku nie łamią żadnych przepisów, gdyż przekraczając skrzyżowanie, jadą zgodnie z tym, na co pozwala im sygnalizacja świetlna lub znaki drogowe. Problem pojawia się wtedy, kiedy tuż za skrzyżowaniem jest już sznur samochodów i Bramkarze zostają w świetle przecinających się ze sobą jezdni i przejść dla pieszych. A to wszystko jest niezgodne z przepisami, gdyż kierowca nie ma prawa wjechać na skrzyżowanie, jeśli na nim lub za nim nie ma miejsca do dalszej jazdy. Innymi słowy, widzisz, że nie możesz opuścić skrzyżowania, to nie wjeżdżaj na nie. Ale spirala zakorkowania dróg dopiero się zaczyna, bo wystarczy, że zielone światło na sygnalizatorze zapali się dla drogi poprzecznej lub ktoś będzie chciał skręcić w/lub z drogi podporządkowanej i mamy sytuację patową – Bramkarze stoją, a z nimi „solidarnie” cała okolica.
Najzabawniejsze i przerażające jednocześnie jest to, że Bramkarze są święcie przekonani o tym, że nie robią niczego złego. Przecież zielone światło sygnalizatora znaczy „jedź”, więc jadą. A droga z pierwszeństwem oznacza, że to oni mają pierwszeństwo, więc jadą. A że uniemożliwiają innym przemieszczanie się i paraliżują ruch we wszystkie strony? No cóż, oni tego „nie czują”. Są w stanie nawet walczyć o swoją „prawdę”, odgrażając się tym, którzy ich strąbią i popędzając tych, którzy cierpliwie czekają przed skrzyżowaniem, aż zwolni się miejsce za nim – pewnie kłóciliby się o to nawet z policjantem.
Sam kiedyś miałem spotkanie z takim popędzającym Bramkarzem. Skręcałem w lewo na skrzyżowaniu w kształcie litery T z łamanym pierwszeństwem właśnie w lewo. Ponieważ za skrzyżowaniem nie było dla mnie miejsca, to zatrzymałem się przed nim w oczekiwaniu na to, aż się „rozluźni”. W tym czasie ci, którzy mieli zamiar skręcić w ulicę podporządkowaną lub z niej wyjechać, swobodnie zaczęli się przemieszczać, bo zostawiłem im miejsce. Aż tu nagle słyszę pukanie do szyby i widzę starszego pana, który „porzucił” za mną swój samochód, by mi obwieścić, żebym wjechał na skrzyżowanie, bo jak tak będę tu stał i ich przepuszczał, to będziemy stać pół godziny – tak jakbym oddał bezpowrotnie innym pierwszeństwo przejazdu przez skrzyżowanie, a nie umożliwił im swobodne przemieszczanie się, kiedy ja akurat nie mogę się cieszyć tym przywilejem. Nie chcąc wdawać się w jałową dyskusję, zapytałem tego jegomościa, czy czytał kiedyś coś takiego jak kodeks drogowy i fragment dotyczący skrzyżowań dróg. Pan obrócił się na pięcie i wrócił do swojego samochodu, mrucząc coś pod nosem i bynajmniej nie był to jakiś znany motyw muzyczny.
Są sytuacje na drodze, które udowadniają, że system szkolenia kierowców w Polsce kuleje i to od wielu, wielu lat. Taką sytuacją jest zablokowane skrzyżowanie, gdzie pojawiają się Bramkarze, którymi nierzadko są kierowcy doświadczeni, w tym także zawodowi, przekonani o tym, że ich zachowanie nie jest niczym nagannym. To w wielu przypadkach są także kierowcy ciężarówek – choć cały czas zastanawiam się, czy ich zachowanie bierze się z niewiedzy czy złośliwości lub przekonania, że duży może na drodze więcej, bo nikt mu „nie podskoczy”. Ale z drugiej strony nie można się nikomu dziwić, że tak robi, bo te złe zachowania wpajane są na poziomie kursu i egzaminu na prawo jazdy. Przykład? Nie wiem, jak to wygląda obecnie, ale jeszcze 10-12 lat temu w Łodzi na egzaminie można było zakończyć jazdę za machnięcie ręką czy mrugnięcie światłami i ustąpienie pierwszeństwa komuś z drogi podporządkowanej. Dlaczego? Bo egzaminowany nie posiada uprawnień do kierowania ruchem drogowym, a ustępując komuś pierwszeństwa, zmienia jego zasady. To się dopiero nazywa wpajanie „kultury” drogowej od podstaw – nic tylko przyklasnąć.
Na zakończenie warto tylko przypomnieć, że przecież Bramkarz sam bywa tym, który trafia na swoich pobratymców. I co, wtedy nuci pod nosem „Kumbaya”? Wątpię, chyba że przez zaciśnięte zęby. Ale w tych nerwach nie dociera do niego, że sam też tak robi... ale, jak mówi powiedzenie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Ciąg dalszy nastąpi...
W kolejnej części opiszę Ochroniarza, który kurczowo trzyma się swojej „ofiary”; Pana życia i śmierci, który za nic ma najbardziej bezbronnych na drodze; Konwojenta, który lubi spędzać czas w grupie i Mściciela, który z chęcią odpłaca pięknym za nadobne. Nowy artykuł już niedługo na AutoCentrum.pl.
Zobacz także:
Tych kierowców nie warto naśladować! Część I