Tych kierowców nie warto naśladować! Część II
Jak ci kierowcy jeżdżą?! Kolejna dawka złych zwyczajów drogowych.
Prowadzenie samochodu daje nam przyjemność, ale jednocześnie wymaga od nas dużego skupienia. Musimy też być przygotowanym na wszystko, by momentalnie reagować w sytuacji, gdy na przykład zamyślony pieszy przekracza przejście, nie patrząc, czy nie nadjeżdża pojazd, albo gdy piłka wytoczy się z podwórka na jezdnię, a za nią pobiegną dzieci... Na takie sytuacje musimy być przygotowani. Niestety to nie wszystko. Zdarzają się też inne, gorsze, które przyprawiają nas o podwyższone tętno i skłaniają do rozszerzania słownika o słowa, których raczej nie chcielibyśmy użyć. Sprawcami tych sytuacji są kierujący, ale nie zwyczajni, a naprawdę „wyjątkowi”, którzy mają swoje nawyki, a nawet tradycje... rzecz jasna, te złe.
Dziś kolejna dawka złych zwyczajów drogowych...
FRYZJER – ścinanie zakrętów
Każdy, kto choć raz oglądał relację z wyścigów lub rajdów, na pewno zauważył, że kierowcy w specyficzny sposób pokonują zakręty. Mówiąc potocznie: „prostują” je. Technika takiej jazdy polega w uproszczeniu na wejściu w zakręt po jego zewnętrznej stronie, gdzie zaczyna się on zacieśniać, przejściu przez jego szczyt po wewnętrznej, gdzie zakręt przestaje się zacieśniać i wyjściu z niego znów po zewnętrznej, gdzie zakręt przechodzi w prostą. Dzięki temu linia, po której porusza się samochód, jest zdecydowanie bardziej łagodna, niż gdyby poruszał się on tylko po wewnętrznej lub zewnętrznej jego stronie.
Ale takich „zawodowców” można też spotkać na drogach publicznych. „Ścinają” zakręty równie dobrze co wprawny fryzjer włosy. Jednak różnica między torem a drogą publiczną polega na tym, że w przypadku tego pierwszego wszystko odbywa się pod nadzorem, ruch jest w jedną stronę i oprócz niektórych torów ulicznych nie ma „ślepych” zakrętów, czyli takich, na których wejściu nie widać wyjścia.
A na drodze? A na drodze nikt nas nie poinformuje żółtą flagą o niebezpieczeństwie przed nami, z przeciwka może pojawić się inny samochód, a sporo zakrętów skrywa skrzętnie za budynkami czy też drzewami to, co czyha na nas na ich drugim końcu.
Z wyżej wspomnianych powodów taki manewr cięcia zakrętu na zwykłej drodze jest bardzo niebezpieczny. Owszem, Fryzjerów nie ma zbyt wielu, a przynajmniej na tle innych omawianych „specjalności drogowych” stanowią oni zdecydowaną mniejszość. Niemniej jednak, wystarczy jeden taki na drodze, ślepy zakręt, chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe.
Zresztą, działalność Fryzjerów czasami odciska swoje piętno na nawierzchni jezdni i nie tylko.
Zauważyliście kiedyś zryte pobocze na jednym z krańców zakrętu? To „trop”, który zostawił po sobie zaskoczony w zakręcie Fryzjer. Szybkie wejście w łuk i konieczność jego wcześniejszego „wyprostowania” w celu ominięcia nadjeżdżającego z przeciwka samochodu sprawia, że później brakuje miejsca, by się w nim zmieścić, a hamowanie na trawiastym lub żużlowym poboczu już nic tu nie pomaga.
A może zastanawialiście się nad pochodzeniem śladów hamowania, ciągnących się od wewnętrznej części zakrętu do jego wyjścia? To także Fryzjer, który tym razem w kryzysowej sytuacji podjął się mocniejszego „ścięcia” zakrętu do jego wewnętrznej w połączeniu z ostrym hamowaniem, przy którym podobnie – jak wcześniej – siła tarcia uległa sile odśrodkowej.
Co ciekawe, Fryzjerów łatwiej spotkać w warunkach miejskich, gdyż część z nich – podobnie jak ci prawdziwi fryzjerzy – nie ogranicza się tylko do jednej „specjalizacji”. Są tacy, którzy „tną” nie tylko zakręty, ale i skrzyżowania. Owszem, nikt nie mówi, żeby za wszelką cenę przejeżdżać przez skrzyżowanie pod kątem prostym, jak uczy się tego na kursie prawa jazdy, ale skręt w lewo, przeprowadzony przez Fryzjera po krawężniku przeciwległego pasa ruchu na ulicy, w którą skręca, to delikatnie określając, lekka przesada.
Jak więc ustrzec się Fryzjera? Na tych miejskich trzeba po prostu uważać, wypatrywać, czy przy dojeżdżaniu do skrzyżowania ktoś nie zechce zabrać nam „trochę” naszego pasa ruchu – choć nie wszędzie da się temu zapobiec, bo zdarzają się mocno osłonięte skrzyżowania, na których widać cokolwiek dopiero po dojechaniu do samego końca. W przypadku tych pozamiejskich jedynym antidotum jest obserwować i podjąć środki zapobiegawcze. Jakie? W lewym zakręcie trzymać się prawej krawędzi jezdni, a w prawym zakręcie być blisko osi drogi i mieć nadzieję, że dzięki temu Fryzjer zauważy nas, zanim zacznie swoje „cięcie”.
LEWY SKRZYDŁOWY – uporczywa jazda lewym pasem
Kodeks drogowy informuje o tym, że zawsze należy trzymać się prawej krawędzi jezdni – o ile nic nie stoi ku temu na przeszkodzie. To dotyczy także tych przypadków, w których jezdnia składa się z więcej niż jednego pasa ruchu. Reguły się nieco zmieniają dopiero przy czterech i więcej pasach ruchu, kiedy należy zająć jeden z pasów znajdujących się na prawej połowie jezdni. I w sumie nie ma w tym nic dziwnego, w końcu w Polsce obowiązuje ruch prawostronny. Ale czy na pewno?
Takie pytanie można sobie zadać, poruszając się po naszych drogach, gdzie bardzo często spotyka się nawet całe „peletony” samochodów, okupujących z uporem maniaka lewy pas w sytuacji, kiedy prawy świeci pustkami. To Lewi skrzydłowi, którzy usadowili się tam z różnych powodów. Jeden pewnie ma zamiar skręcać w lewo, najczęściej dopiero za kilka kilometrów lub skrzyżowań. Inny zjechał tam z powodu, którego już nawet nie pamięta i tak już tam został... Ktoś inny uważa, że tak jest po prostu szybciej, bo to z założenia szybki pas ruchu. Jeszcze inny się tam znalazł, bo miał taką swoją fanaberię. Są też tacy, którzy korzystają z lewego pasa dlatego, że prawy często przypomina poligon w Drawsku Pomorskim po ćwiczeniach wojsk pancernych. I tych ostatnich kierujących rozumiem oraz solidaryzuję się z nimi, bo często sam odczuwam „jakość” polskich dróg i staję się tymczasowym Lewym skrzydłowym. Trzeba jednak pamiętać, że w przypadku zatrzymania przez policję, podawanie kiepskiego stanu technicznego prawego pasa ruchu jako argumentu uprawniającego do zajęcia lewego, może nas nie uchronić przed karą.
Umówmy się jednak, że problemu dla innych kierujących nie stanowi Lewy skrzydłowy, który porusza się z maksymalną dozwoloną na danym odcinku drogi prędkością, ale ten, który jedzie 20-30 km/h wolniej. Co ciekawe, tacy powolni Lewi skrzydłowi są przekonani o tym, że nie stanowią żadnego zagrożenia, a wręcz wpływają na zwiększenie poziomu bezpieczeństwa na drodze, gdyż zmuszają innych do zwolnienia.
Ale tu jest słowo klucz – zmuszają. O ile ci „szybcy” naruszają tylko przepis porządkowy, o tyle ci powolni tamują ruch, stwarzając tym samym zagrożenie na drodze. Ale co zrobić z takim „przypadkiem”, kiedy nie ma w pobliżu żadnego patrolu policji, który zaprosiłby go na rozmowę i spisanie danych osobowych? Są tacy, którzy „zachęcają” do opuszczenia lewego pasa mruganiem światłami drogowymi, lewym kierunkowskazem, trąbiąc, a nawet podjeżdżając blisko pod tylny zderzak. O ile trzy pierwsze sposoby są tylko pewnym nadużyciem, o tyle ostatni to przejaw braku odpowiedzialności i lekkomyślności, który może zakończyć się nieszczęściem. Jedyny bezpieczny sposób to wyprzedzenie Lewego skrzydłowego prawym pasem, jednak jest małe „ale”... Jeśli są dwa pasy ruchu, to taki manewr dozwolony jest tylko w terenie zabudowanym, poza nim musimy mieć nadzieję na to, że maruder przed nami kiedyś w końcu zjedzie na prawy pas lub poczekać, aż będziemy poruszać się jezdnią o co najmniej trzech pasach ruchu.
Najciekawiej sytuacja „uciekania” z prawego pasa wygląda w mieście. Na przykład w Łodzi przedstawia się to następująco. Najwolniejszy jest pas środkowy, którym często poruszają się ci, czujący się najmniej pewnie na drodze. Wychodzą z założenia, że środkowy pas jest dla nich bezpieczną „przystanią” – gdziekolwiek będą chcieli skręcić, to do wykonania będą mieli zazwyczaj tylko jeden „skok” z pasa na pas, a jeśli któryś pas będzie się kończył, to na pewno nie będzie to środkowy. Szybszym pasem jezdni jest lewy, którym poruszają się najdynamiczniejsi, jednak ich przekonanie, że to właśnie on zapewni im najsprawniejsze dotarcie do celu sprawia, że jest on dość mocno zatłoczony, a tym samym staje się niewiele lepszym rozwiązaniem niż środkowy pas. W ten sposób dochodzimy do prawego pasa jezdni, który jest opustoszały i to właśnie on, o ironio losu, jest najszybszym i o największej przepustowości.
Lewy skrzydłowy nie jest może wyjątkowo niebezpieczny na tle innych „artystów” drogowych, ale może być uciążliwy, wpływając na płynność ruchu i przy okazji podnosząc ciśnienie tym, którzy z uzasadnionych powodów chcą skorzystać z pasa innego niż prawy.
ANTYMIGACZ – nieużywanie kierunkowskazów
Może dla jednych jest to sprawa oczywista, a dla innych nie, ale kierowcy codziennie porozumiewają się między sobą. Jednak nie chodzi mi tu o trąbienie, „rysowanie” w powietrzu rękami magicznych symboli, czy przekazywanie sobie „uprzejmości” przez tak czytelną symbolikę jak: oklepywanie sobie czoła lub chwalenie się długością środkowego palca. Nie myślę tu nawet o słowach wypowiadanych w kabinie samochodu, które drugi kierujący z łatwością odczyta z wyrazu twarzy i ruchu warg, nie mając do tego nawet żadnego przygotowania. Chodzi mi o coś pierwotnego, co towarzyszy motoryzacji niemal od początków jej istnienia – a mianowicie o kierunkowskazy.
To wynalazek z 1928 roku, który zaistniał w postaci małej wysuwanej chorągiewki odblaskowej, by w 1951 roku przybrać formę migającej lampy, jaką znamy obecnie. Przyczyną do powstania kierunkowskazu była zwiększająca się liczba samochodów i wypadków na drodze, będących skutkiem braku odpowiednio widocznego mechanizmu komunikowania się kierowców między sobą – zamiar skrętu sygnalizowano wtedy wystawieniem dłoni poza obrys samochodu, co nie było ani bezpieczne, ani widoczne, ani skuteczne. Dlaczego o tym wspominam? By lepiej zrozumieć to, jak istotne jest używanie kierunkowskazów we współczesnych warunkach drogowych – naszego jedynego tak kluczowego na drodze środka informacyjnego, który bezpośrednio wpływa na bezpieczeństwo i płynność ruchu.
Poruszając się po drogach, można jednak odnieść wrażenie, że nie wszyscy chcą „rozmawiać” – to Antymigacze, którzy cierpią na coś w rodzaju „migaczofobii”. Nie włączają kierunkowskazów, kiedy skręcają, wyprzedzają, omijają, włączają się do ruchu czy zjeżdżają z jezdni. Co nimi kieruje? Czy oszczędzają żarówki, przerywacz, a może boją się, że spadnie im korona z głowy albo spalą o 0,1 kcal więcej, jeśli ruszą dłonią w stronę przełącznika kierunkowskazów? Nie wiem.
Wiem natomiast, że są jednymi z tych, którzy najbardziej podnoszą mi ciśnienie krwi. Ich „niechciejstwo” do włączania kierunkowskazów może sprawić, że stracimy szansę np. na szybsze opuszczenie skrzyżowania czy włączenie się do ruchu, tylko dlatego, że Antymigacz nie raczył zasygnalizować nam swoich zamiarów.
Ciekawym „zjawiskiem” są też ci, którzy włączają kierunkowskazy, ale dopiero wtedy, kiedy zaczynają już manewr i od niechcenia „zahaczają” przełącznik kierunkowskazów przy okazji kręcenia kierownicą, czyli wtedy, kiedy nikogo już to nie interesuje. To tacy nieradykalni Antymigacze, którzy nie sygnalizują zamiaru skrętu, a tylko uprawomocniają go.
Co ciekawe, bardzo niebezpieczne jest także niewyłączanie kierunkowskazów po np. delikatnym skręcie, kiedy trzeba to zrobić ręcznie. Nie trudno przewidzieć, do czego może dojść na skrzyżowaniu lub przejściu dla pieszych, do którego zbliża się samochód z włączonym prawym kierunkowskazem, a tak naprawdę zmierzający na wprost – to prosty przepis na tragedię.
Są też Antymigacze, którzy nie włączają kierunkowskazu na skrzyżowaniu z łamanym pierwszeństwem, czyli kiedy droga uprzywilejowana nie biegnie na wprost, a oni podążają właśnie jej śladem. Ale tutaj nie chodzi o lenistwo, a przekonanie, że skoro jadą tak jak prowadzi „banan” na znaku, to nie muszą tego nikomu obwieszczać, mimo że wykonują manewr skrętu, który zawsze musi być sygnalizowany.
Pamiętajmy o tym, że używanie kierunkowskazów i sygnalizacja naszych zamiarów, to nie możliwość skorzystania z tego, a obowiązek, który jest jednocześnie miłym gestem. Nie bójmy się zatem „migać”, bo to nic nie kosztuje, a może wiele zmienić i pomóc w upłynnieniu ruchu oraz uchronić przed drogowym nieporozumieniem. Warto też korzystać z kierunkowskazów w sposób ułatwiający życie innym. Jeśli np. zbliżamy się do skrzyżowania, na którym będziemy skręcać, a stoi na nim samochód i wyraźnie widać, że czeka, aż przejedziemy na wprost, to możemy zasygnalizować już wcześniej nasze zamiary (ile nie wprowadzi to w błąd innych uczestników ruchu i nie narazi ich na niebezpieczeństwo), co może dać mu szansę na wcześniejsze opuszczenie skrzyżowania. Podobnie możemy robić wówczas, kiedy skręcamy na wielopasmowej jezdni, a za nami ktoś jedzie – dzięki temu będzie miał czas i miejsce, by uciec na inny pas.
Warto też pamiętać o jednej nieoficjalnej, a dość istotnej funkcji kierunkowskazów. Mruganie nimi na przemian to sposób na podziękowanie lub przeproszenie, który w wielu przypadkach może skutecznie rozładować napiętą na drodze atmosferę.
ADAPTER – używanie „zakazanych” powierzchni drogi jako dodatkowych pasów ruchu
W życiu, jak mówi stare powiedzenie, „potrzeba jest matką wynalazku”, ale zdarza się, że jej dzieckiem bywa też adaptacja. Musimy wbić gwóźdź, a nie mamy młotka? Adaptujemy do tej roli kamień.
A co gdy jedziemy drogą i nie mamy możliwości wyprzedzenia lub ominięcia, zgodnie z przepisami, samochodów przed nami? Przeciętny użytkownik drogi cierpliwie zaczeka na odpowiedni moment, by to uczynić. Czasami jednak pojawiają się na drodze Adapterzy, którzy nie czekają i potrafią zaadaptować do własnych potrzeb dowolny pas do skrętu, rozbiegowy (pozwalający na płynne włączenie się do ruchu), wyłączeniowy (pozwalający na bezpieczne wyhamowanie przed zjazdem np. z autostrady) czy też namalowane na jezdni „wysepki”, tylko po to, by „przycwaniakować” i zyskać kilka sekund przewagi nad innymi.
Najczęściej spotkanie z Adapterem jest nagłe i niespodziewane. W końcu ktoś „nieproszony” korzysta z pasa, który z założenia jest tylko dla nas i jest przeznaczony do konkretnego celu. Biorąc pod uwagę dużą prędkość, z jaką najczęściej Adapter się porusza w takim miejscu, jego pojawienie się może być równie zaskakujące co niebezpieczne. Sam wiele lat temu doświadczyłem – na początku mojej „kariery” kierowcy – jak Adapter, z prędkością błyskawicy, z lewoskrętu uczynił sobie pas do wyprzedzania na skrzyżowaniu, co na szczęście nie skończyło się bliskim spotkaniem trzeciego stopnia.
Ale Adaptera możemy także spotkać poza terenem zabudowanym, najczęściej w trakcie naszych letnich wojaży, w miejscach, w których powstają korki. Wtedy z pobocza lub innej wolnej przestrzeni drogi potrafi on zrobić pas do omijania tych, którzy stoją jeden za drugim, tak jak „Pan Bóg przykazał”. W końcu to dla niego dobra okazja, by podbudować sobie ego i pokazać innym, że jest od nich sprytniejszy.
Przepisy jednak jasno określają, do czego służy pobocze i kto może z niego korzystać – i na pewno na tej liście nie widnieje Adapter. Ale co jeśli w pobliżu nie ma policjanta, który mógłby „ugasić” jego kreatywność? Wtedy najczęściej upomnienie nadchodzi ze strony pozostałych uczestników ruchu, szczególnie tych największych, którzy zjeżdżają na pobocze na tyle, by skutecznie zablokować jego przepustowość i skutecznie „zaprosić” Adaptera do wspólnego poruszania się w jednym tempie.
A co na to wszystko kodeks drogowy? To zdezaktualizowany dokument, który pamięta chyba jeszcze czasy konnych ryksz i w sprawie używania pasów rozbiegowych i wyłączeniowych milczy jak grób. Co oczywiście nie oznacza, że w przypadku kolizji zostaniemy winni np. wymuszenia pierwszeństwa na Adapterze, bo wciąż to jemu ogólne zasady ruchu drogowego przysporzą kłopotów.
A jak ustrzec się przed tymi wątpliwymi przyjemnościami? Niestety, na tych drogowych reorganizatorów nie ma skutecznego „antidotum”. Najlepiej pamiętać o tym, by zawsze i wszędzie stosować zasadę ograniczonego zaufania, czyli rozglądać się wszędzie i nie ufać nikomu i niczemu.
Ciąg dalszy nastąpi…
W następnej części skupię się na Przedłużaczu, Zapobiegliwym, Powolniaku i Bramkarzu. Kolejny artykuł już wkrótce na AutoCentrum.
Zobacz także:
Tych kierowców nie warto naśladować! Część I