Szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu
Fizyki nie oszukasz! Czyli dlaczego nigdy nie pokocham SUV-ów.
Nasi dziadkowie i rodzice marzyli o jakimkolwiek samochodzie. Ci pierwsi, za astronomiczne kwoty, mogli kupić coś, co najwyżej ów samochód przypominało, czyli Syrenę albo nieco lepszego Mikrusa. Drudzy żyli w „lepszych czasach”, gdzie za dewizy, do wyboru były już pełnowartościowe pojazdy typu Polski Fiat 126p i 125p. Samochody zachodnie pozostawały w sferze marzeń. My natomiast żyjemy w czasach, gdy mając odrobinę gotówki i stały dochód, możemy sobie pozwolić „na wszystko”.
Volkswagen Golf (przecież musi tu się znaleźć) najlepiej GTI – oczywiście! Mercedes Klasy S z silnikiem V8 – nie ma problemu! Porsche 911 – proszę bardzo! Nie ma rzeczy niemożliwych dla naszego pokolenia! Dlaczego więc z uporem maniaka, w ostatniej dekadzie kupujemy tylko jeden typ pojazdów – SUV?
Moda odpowiedzią na wszystko
Szeroko pojęte massmedia ciągle wmawiają nam, że potrzebujemy różnych rzeczy. O tym, że im ulegamy, świadczy coraz większy dobrobyt naszego społeczeństwa. Bo czy wyobrażamy sobie dziś telefon bez Internetu? Telewizor bez Full HD (a najlepiej 4K lub 8K)? Nie. Każdy z nas ma te gadżety. Co z tego, że z pomocą Nokii 3310 odbędziemy taką samą rozmowę jak z najnowszego iPhone’a, a jej bateria wytrzyma tyle, że zapomnimy, gdzie jest ładowarka? Co z tego, że ten sam program możemy zobaczyć na 32-calowym kineskopie, który do tego będzie bardziej ekologiczny, bo zużyje mniej prądu niż 50-calowa plazma? Chcemy mieć coś lepszego, bo nas na to stać. I bardzo dobrze!
Do pewnego momentu podobnie było z samochodami. W latach 90. XX wieku z Polonezów i Wartburgów przesiedliśmy się do Opli Vectra i Fordów Mondeo. Producenci te samochody udoskonalali, dając nam coraz fajniejsze – czytaj mocniejsze – silnik i coraz bogatsze wyposażenie. Mając rodzinę, mogliśmy wybrać minivana Chryslera Voyagera lub wielkie kombi Volvo 850, do bagażnika którego pakowaliśmy cały wakacyjny ekwipunek dla pięciu osób, rowerek, wózek… i psa. Do miasta? Można było pojechać Smartem ForTwo, który mieścił się w poprzek na wzdłużnych miejscach parkingowych (sam tak nieraz w Krakowie robiłem!), albo niezawodną Toyotą Yaris, do której na dodatek bez problemu wskakiwała trójka dzieci w drodze do szkoły. Tak, wybieraliśmy to, co naprawdę było nam potrzebne, bo nas na to było stać i nas to cieszyło.
I tu właśnie wkroczyła moda, za którą większość społeczeństwa, wiedziona korporacyjną nowomową zachęt, pomaszerowała jak baranki na rzeź. Nagle VW Polo okazał się za mały (czytaj za niski) i trzeba było zamienić go na trendy Opla Mokkę. Piękna Alfa Romeo 159 okazała się za mała (czytaj za niska) i ustąpiła miejsca lifestylowemu Mitsubishi Outlanderowi, a flagowego Mercedesa Klasy E (tak, za niskiego) – symbol statusu lat ’90 w całym byłym Bloku Wschodnim, zamieniliśmy na (o zgrozo!) en vogue BMW X5 lub Audi Q7.
Pół biedy, jak postąpimy tak, jak w powyższych przykładach. Gorzej, jak z samochodu klasy średniej (Renault Laguna) przesiądziemy się do kompaktowego SUV-a (Peugeot 3008 / 5008). Niestety, tak właśnie najczęściej się dzieje, ponieważ ceny SUV-ów są zbliżone do cen osobówek o klasę wyższych. Przykład? Renault Captur w porównaniu do Renault Megane, w analogicznych wersjach wyposażenia kosztuje od zaledwie 1,5 tysiąca do 4 tysięcy złotych mniej, a przecież Captur to tylko napompowane Clio.
Dlaczego ulegamy tej modzie? W pewnej chwili uwierzyliśmy po prostu, że tak jest lepiej, że w dużym (wyższym) jest bezpieczniej, że duży jest bardziej prestiżowy. Wmówiono nam (a może sami sobie wmówiliśmy?), że jak siedzimy wyżej niż inni, to więcej widzimy. No tak, tylko, że teraz wszyscy siedzą wyżej i nikt już nie jest „wyżej niż inni”.
Róbmy to! Zanim dojdzie do nas, że to bez sensu!
Samochody typu SUV pozwalają nam siedzieć wyżej niż w osobowych odpowiednikach, ale wiąże się to z ogólnie wyższym nadwoziem, które ma większą powierzchnię czołową, a co za tym idzie – stawia większy opór aerodynamiczny.
Większy opór aerodynamiczny oznacza, że aby poruszać się z taką samą prędkością jak normalnym samochodem, musimy spalić więcej paliwa.
Jeżdżąc SUV-em po tych samych drogach co osobówką, zwłaszcza krętych, szybciej zużyjemy opony, bo z wyższym nadwoziem wiąże się wyżej położony środek ciężkości.
Wyżej położony środek ciężkości to też gorsza stabilność na zakrętach, a co za tym idzie niższe bezpieczeństwo czynne!
Budowa wyższego, czyli ogólnie większego nadwozia to też potrzeba użycia większej ilości materiału – stali, tworzyw. Pomijając już aspekt ekologiczny (to materiał na osobny tekst), sam fakt ich wykorzystania do budowy auta zwiększa jego masę własną, co znowu wpływa na wzrost zużycia paliwa.
Wyższe nadwozie, aby mogło zachować proporcje, wymaga również większych kół. Większe felgi to większa masa nieresorowana, zatem przyspieszone zużycie elementów zawieszenia. Większe opony to też zdecydowanie wyższy koszt ich wymiany na nowe.
Pierwsze SUV-y powstały z ugrzecznionych terenówek. Z biegiem czasu straciły, moim zdaniem, najważniejszą (jedyną?) ze swoich zalet – napęd 4x4. Mało który SUV go dziś ma. Nawet jedna z prekursorek – Toyota RAV4 – w najnowszej odsłonie, jeśli ma na klapie napis AWD, to oznacza on spalinowo napędzany przód i elektrycznie tył. Po środku, przez podwozie, nie przebiega już żaden wał napędowy.
A przecież jednym z argumentów za SUV-ami była ich wszechstronność, przejawiająca się na przykład możliwością wjeżdżania na wysokie krawężniki. Spróbujcie to zrobić na 20-calowych kołach. Ba! Spróbujcie to zrobić z pakietem dodatkowych „sportowych” spojlerów i dokładek progowych, które obniżaj wasz wcześniej podwyższony samochód! Gdzie logika?
Te wszystkie wady jeszcze można by uzasadnić wyższym prestiżem, ale gorszego prowadzenia już nie.
Samochód wyższy i cięższy, z wyżej położonym środkiem ciężkości… nigdy nie będzie prowadził się tak dobrze, jak jego normalny – osobowy odpowiednik.
Zgubiliśmy pasję...
Inspiracją do napisania tego tekstu był dla mnie długo wyczekiwany i... ostatecznie właściwie niedoszły do skutku test Alfa Romeo Stelvio. Nie zaskoczę Was, pisząc, że nie lubię SUV-ów. Nigdy nie lubiłem. Ale kocham markę Alfa Romeo. 156 SportWagon, którym jeździłem przez ponad 3 lata, był moim ukochanym samochodem. Alfę Romeo 159 kombi postrzegam jako ładniejsze z nadwozi tego modelu! Gdy na rynek wchodziła Gulia, oczami wyobraźni już widziałem siebie za kierownicą odmiany SportWagon. Ta niestety nie powstała. Znowu „moda” pokrzyżowała mi plany. Zamiast kombi, miłośnicy Alfy otrzymali SUV-a.
Liczne pochlebne opinie o tym modelu, dały mi jednak iskierkę nadziei. Może Stelvio jest faktycznie Giulią kombi? Przecież mój motoryzacyjny guru – Jeremy Clarkson – sam powiedział, że choć nigdy dobrowolnie nie kupiłby SUV-a dla frajdy z jazdy, to gdyby absolutnie musiał – wybrałby Alfa Romeo Stelvio.
Do naszej Redakcji trafiła tym razem wersja z dieslem pod maską. Dla mnie to i tak lepiej, bo zapewne, jeślimiałbym już kupić, to właśnie takiej Alfy Romeo Stelvio bym dla siebie szukał. Z przyczyn niezależnych, plany redakcyjne musiały zostać zmienione i ostatecznie zamiast kilku dni, ze Stelvio spędziłem tylko kilka godzin. Wystarczyło. Już po trzydziestu kilometrach pokonanych po krętych drogach Pogórza Wielickiego wiedziałem, że nie dam rady pokochać SUV-ów…
Ta Alfa to nie Romeo
Co myśli petrolhead na hasło „Alfa Romeo”? Każdy motomaniak myśli – sportowa, piękna, szybka, aerodynamiczna, niska, zgrabna, szeroka… Tymczasem, zamiast okraszanego powyższymi epitetami kombi, otrzymaliśmy cięższą, wyższą, nieproporcjonalną, grubą „giuliopodobną”... pokrakę.
Tak, Stelvio, jak każdy bez wyjątku SUV, od początku mi się nie podobało. Owszem ma cechy charakterystyczne dla marki Alfa Romeo, ale nie jest Alfą Romeo z krwi i kości. Udaje, robi to dobrze, ale nadal nie jest taka, jakiej bym oczekiwał.
Stelvio ma układ kierowniczy przeniesiony z Giulii niemal jeden do jednego. Niestety, przy wysokim środku ciężkości sprawia on, że nadwozie na zakrętach buja się na boki. Różnica jest mniej więcej taka, jak miedzy BMW 225xe a Mini Countryman Cooper SE. Mechanika niby ta sama, ale odczucia zupełnie inne. W Stelvio nie da się poczuć tej pewności prowadzenia, którą daje Giulia. Nie można się nawet do niej zbliżyć! Mój piętnastoletni Avensis, na seryjnych 16-calowych kołach, prowadzi się pewniej niż Stelvio, mimo gigantycznych – 20-calowych felg!
Jest też druga strona medalu. Alfa Romeo Stelvio nie jest taka złe, jeśli porównamy ją do samochodów jej podobnych. Nowa Toyota RAV4, Peugeot 3008 czy Mitsubishi ASX nie da nam tego poczucia wyjątkowości, które zawsze towarzyszy obcowaniu z włoską motoryzacją. W Renault Kadar czy Mercedesie GLC nie znajdziemy pięknych detali wnętrza przeniesionych wprost ze sportowej limuzyny z Mediolanu. A układu kierowniczego Alfa Romeo nie skopiuje ani Range Rover Evogue, ani nawet Porsche Cayenne. Nic jednak nie zmieni faktu, że Stelvio nie jest Giulią kombi i prawdziwi Alfisti nie mają teraz na co przesiąść się ze swoich starzejących się już 159 SportWagon.
Nadzieja umiera ostatnia
Choć SUV-y dominują na rynku, a u wielu producentów stanowią więcej niż połowę gamy oferowanych modeli, to nadal są jaskółki, które dają nadzieję na nadejście wiosny! I nie mam tu na myśli super samochodów pokroju Porsche 718 Cayman czy Mercedesów S-klasse coupe. Wśród przyziemnych samochodów można znaleźć zarówno auta emocjonujące, takie jak na przykład Toyota Yaris GRMN, jak i piękne i praktyczne jednocześnie – Peugeot 508 SW.
Dlatego, kiedy będziesz się zastanawiał, drogi Czytelniku, nad wymianą swojego niemłodego już Nissana Juke czy Forda Kuga, zamiast spoglądać na Dacię Duster czy Citroena C5 Aircross, rozważysz Forda Fiestę ST, albo Seata Leona w wersji FR.