Podsumowanie tygodnia 13.08-19.08
W dzisiejszym Niepokornym Podsumowaniu Tygodnia przeczytacie o proletariuszach chcących bratać się z lordami, lordach rozważających proletariackie zajęcia oraz o marzycielu, który zszedł na ziemię. Tak, tutaj dalej się pisze o samochodach.
Sprawa nie do pomyślenia, co ci Koreańczycy wyprawiają. Jeszcze 10 lat temu ich samochody były wybierane jedynie przez osoby podchodzące do motoryzacji na zasadzie „byleby miał 4 koła i jeździł”, 5 lat temu przecieraliśmy oczy ze zdumienia widząc, że dogonili europejskich producentów, a dziś… dość powiedzieć, że jakością wykończenia zaczynają irytować nawet szefostwo Volkswagena, a jeśli chodzi o stylistykę, to projektanci niektórych francuskich samochodów mogliby się od nich uczyć. To jednak nie wszystko, jako że apetyt rośnie w miarę jedzenia, Koreańczycy coraz bardziej łasym okiem spoglądają na nasze portfele, a teraz okazuje się, że nawet zaczynają się pchać na salony! Kia Quoris i Hyundai Equus mają chrapkę na klasę aut luksusowych, a teraz doszły nas słuchy o planach dotyczących stylowego, 4-drzwiowego coupe. Kia GT Concept, bo o tym aucie mowa, miałaby walczyć z Mercedesem CLSem i jego naśladowcami – Audi A7 i BMW 6 Gran Coupe. Czy to już nie mała przesada? Trudno nie kibicować Koreańczykom w klasach popularnych, gdzie radzą sobie świetnie, ale w luksusowych? Wystarczy rzucić okiem na rynek – teraz powyżej klasy średniej liczą się tylko marki premium, a pozostali producenci albo są już tam od lat nieobecni, albo mają śladowe wyniki sprzedaży. Z drugiej jednak strony to sytuacja w Europie – na rynku amerykańskim i azjatyckim sprawy mają się zgoła inaczej. Dość powiedzieć, że premiera Kii Optimy na Starym Kontynencie opóźniła się ze względu na nadspodziewany popyt na pozostałych rynkach. Czy zatem możemy spodziewać się porównania Hyundaia z Mercedesem? Raczej nie u nas, ale chociażby w USA, czy Chinach to już zupełnie inna sprawa.
Podczas, gdy koreańscy proletariusze chcą szturmem zdobyć salony, europejska arystokracja zaczyna rozważać możliwość ubrudzenia sobie rąk. O co chodzi? Bentley zapowiada, że wprowadzi silniki Diesla do swojej oferty! Nie chodzi o to, że widzę coś złego w jednostkach wysokoprężnych, zwłaszcza, że mówi się o silniku V8 od Audi. Tak wielkie jednostki charakteryzują się nie tylko niezwykłą mocarnością, ale także wspaniałą kulturą pracy. W czym zatem problem? Każdy diesel, nawet tak wyjątkowy, ma w sobie znamiona… pragmatyzmu. Można zachwycać się jego aksamitną pracą i niesamowitym „kopem” jaki daje rozwijany przez niego monstrualny moment obrotowy, ale… zawsze na koniec tych superlatyw pojawia się stwierdzenie typu „a do tego pali zaledwie x litrów”. Obecnie oferowany Bentley Mulsanne, który w przyszłości miałby doczekać się ropniaka pod maską, ma obecnie silnik o pojemności 6,75 l, który dzięki dwóm turbosprężarkom rozwija 512 KM, oraz 1020 Nm momentu obrotowego. Jak do tego się ma TDI od Audi mające „zaledwie” 350 KM i 800 Nm? No właśnie. Nagle okazuje się, że mocarny diesel miałby tu być wariantem bardzo oszczędnościowym. Poza tym po co taki silnik w Bentley’u? Czy sądzą, że tak wiele jest osób, które chcą kupić tego brytyjskiego arystokratę tylko po to, żeby robić nim jakieś wielkie przebiegi? To auto kosztuje niemal milion złotych i to jeszcze zanim zapoznamy się z listą dodatków! Czy naprawdę Bentley sądzi, że na świecie jest całe mnóstwo osób, które do tej pory nie kupiły ich auta, bo sądzą, że za dużo pali? Najwidoczniej tak, ponieważ oprócz diesli, do oferty mają wejść również hybrydy. Co akurat można tłumaczyć wizerunkiem i zamiłowaniem do nowoczesnych rozwiązań, takich jak samochód, który może bezgłośnie się poruszać. Jakby jednak na to nie patrzeć plany, aby tak ekskluzywna marka, jak Bentley oferowała auta w wersjach oszczędnościowych, jest jakby milioner uznał, że zimą będzie własnoręcznie ogrzewał swoją willę węglem, bo tak jest taniej.
Swoich sił w zdobywaniu mniej zamożnych klientów najprawdopodobniej spróbuje również Audi, ale w tym przypadku nie jest to eufemizm. Model A2, którego pierwsza generacja okazała się klapą, o czym niedawno pisałem, doczeka się następcy. Tak naprawdę, to słyszeliśmy o nim już od dawna, ale zawsze jako pozostającym w sferze marzeń ekologów modelu z serii e-tron, a więc napędzanym prądem. Problem w tym, że początkowa cena elektrycznych trojaczków od Mitsubishi, Peugeota i Citroena, które są wielkości Fiata Pandy, ale gorzej wykończone, wynosiła w Polsce 160 tys. zł. Drogą prostej dedukcji można było zatem przewidzieć, że większy i o niebo lepiej wykończony samochód od Audi musiałby być o wiele droższy, co raczej nie przysporzyłoby mu zbyt wielu zwolenników. Teraz jednak mówi się o wersjach benzynowych, dieslowskich oraz hybrydzie, czyli o aucie, które faktycznie ktoś może kupić. A czy Audi dobrze robi próbując wskrzesić nieudany model? Trudno powiedzieć, ale Mercedes raczej nie narzeka na sprzedaż klasy B, która doczekała się już drugiej generacji. Może więc tym razem minivanowi z czterema pierścieniami na masce, skoro przestał bujać w obłokach ekologii i zszedł na ziemię, wreszcie się poszczęści.