Podsumowanie tygodnia 11.06-17.06
W dzisiejszym Niepokornym Podsumowaniu Tygodnia przeczytacie o wielu autach chcących uchodzić za sportowe i tylko jednym, które nim faktycznie jest.
Wydawać by się mogło, że idea auta sportowego jest jasna i bardzo prosta – niskie i lekkie nadwozie, drapieżny wygląd i mocny silnik benzynowy pod maską. Przeglądając jednak dość liczne newsy na temat aut chcących uchodzić za sportowe, odniosłem dziwne wrażenie, że żadne z nich nie wpisuje się w pełni w podaną wyżej charakterystykę. Zacznijmy może od BMW – marki znanej z produkcji aut o sportowym zacięciu. Okazuje się, że wcześniejsze spekulacje na temat porzucenia przez Bawarczyków planów stworzenia paralelnej, ekologicznej linii modelowej były błędne – BMW ogłosiło cenę topowego modelu z tej linii, i8. Hybrydowy supercar o niesamowitym wyglądzie kosztować ma około 100 tys. euro. Z pewnością już teraz jest wiele osób, które chętnie by go kupiło, ale czy tak właśnie chcemy, żeby wyglądało auto sportowe jutra? Infiniti zdaje się uważać, że tak, ponieważ ich koncepcyjny sportowiec, którego będzie można zobaczyć w akcji na Festiwalu Prędkości Goodwood, też jest hybrydą. Wygląda jak podręcznikowy supercar, a przyspieszając do „setki” w około 4 s również osiągi ma na odpowiednim poziomie. Oba te auta zapowiadają się bardzo interesująco i z pewnością są technologicznymi majstersztykami. Ale czy napęd hybrydowy jest tym, czego chcemy od auta sportowego?
Audi wraz z BMW uważają, że tak i to tylko jedna z możliwych opcji. Drugi z producentów planuje wszak wspomniane hybrydowe i8, a Audi jego konkurenta, elektryczne R8 e-tron. Bawarczycy jakiś czas temu ogłosili również, że do ich salonów zawitają modele ze znaczkiem M i dieslami pod maską. Legendarna litera oznaczająca najbardziej ekstremalne i szalone wersje modeli BMW w połączeniu z silnikiem wysokoprężnym? Audi uważa, że to przedni pomysł i zaprezentowało SQ5 TDI – pierwszy model z literką S, oznaczającą sportową odmianę samochodu, której wsadzono diesla pod maskę. Fakt, mając 313 KM i rozpędzając tego niemałego SUV’a do 100 km/h w 5,1 s, wydaje się w pełni zasługiwać na bycie członkiem sportowej rodziny Audi. Ale czy jednostka wysokoprężna, nawet tak mocna, nadaje się do auta sportowego?
Cały problem ze sportowymi hybrydami i dieslami polega na tym, że w aucie, które chce za sportowe uchodzić nie liczy się tylko to, jak szybko zobaczymy pierwszą „setkę” na prędkościomierzu, ale również co temu będzie towarzyszyć. Jeśli będzie to cichy wizg silnika elektrycznego, to emocji może być zaskakująco mało. Wydaje się, że na lepszej pozycji jest diesel, ale częsta zmiana biegów i brak możliwości kręcenia silnika również nie przysporzą więcej radości z jazdy. A jeśli wypadniemy na krętą drogę? Jadąc hybrydą czy „elektrykiem” raczej nie poczujemy przyjemności redukowania biegów i ponownego wspinania się na obroty. W dieslu znów jest trochę lepiej, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że na przykład w nowym SQ5 TDI największy „ciąg” mamy na przestrzeni 1350 obr./min, znów robi się smutno. Zamiast bowiem wkręcać silnik na obroty, powinniśmy tak manipulować łopatkami automatu, żeby cały czas mieścić się w tym niewielkim przedziale. W dieslu bowiem coraz wyższe obroty oznaczają najczęściej coraz mniejsze przyspieszenie. Silnik elektryczny, układ hybrydowy, silnik Diesla – to rozwiązania praktyczne, mające na celu nie budzić emocje, ale zapewniać rozsądne sposoby wprawiania w ruch samochodów. To, że mogą robić to szybko, nie znaczy, że powinniśmy się nimi zachwycać.
Paradoksalnie, auta, o których pisaliśmy w tym tygodniu, mogące budzić znacznie większe emocje, wcale na takie nie wyglądają. Audi RS4 Avant ma już oficjalny cennik i trudno, w kontekście wcześniej wspomnianych samochodów, nie zatrzymać się nad nim w zadumie. Może i jest rodzinnym kombi, a nie egzotycznym, 2-drzwiowym coupe, ale wolnossące V8 o mocy 450 KM, kręcące się do 8250 obr./min. znajdujące się pod jego maską nagle sprawia, że wszystkie te hybrydy i sportowe diesle wyglądają jak jakiś nonsens. Ryk ośmiocylindrowego silnika, którego wspinaczka na obroty zdaje się nie mieć końca, to właśnie definicja auta sportowego. Nawet jeśli ma 5 miejsc i duży bagażnik.
Ciekawie też zapowiada się inne auto mające pompować adrenalinę w żyły kierowcy, a będące dla odmiany kompaktowym hatchbackiem. Mercedes A45 AMG, bo o nim mowa, nie będzie miał silnika o pojemności 4,5 l, a jedynie 2 l, co jest kolejnym przykładem na to, że w dobie downsizeingu można umieszczać na samochodzie dowolne oznaczenia. Bardziej istotna jest jednak obiecywana moc, jaką rozwijać ma ten skromny silnik – 330 KM. Oznacza to, że Mercedes od razu chce grać w najmocniejszej lidze i stawać w szranki z Audi RS3 i BMW 135i. Co ciekawe, ma mieć napęd na cztery koła, co zasmuci purystów i ucieszy wszystkich przyszłych właścicieli, którym zdarzy się użytkować swoje auto zimą, albo przy dużych opadach deszczu.
Czy zatem wśród tylu newsów dotyczących aut chcących uchodzić za sportowe, nie było żadnego w pełni na to miano zasługującego? Było, i to jakie. Podobno już w przyszłym roku ma zawitać do nas Alfa Romeo 4C. Malutkie, dwudrzwiowe, bardzo lekkie nadwozie i centralnie umieszczony silnik o mocy 300 KM – oto pojazd wpisujący się w definicję, o której wspomniałem na początku. Do tego niezwykle ponętne kształty, pełne włoskiej pasji. Dalej uważacie, że niemiecka lub japońska hybryda jest pociągająca? Z pewnością bardzo interesująca, ale czy może równać się z tym małym, włoskim sportowcem? Zaawansowana technologia może być wręcz fascynująca, ale najwięcej radości i frajdy dają rzeczy proste i odwołujące się do pierwotnych instynktów. A jeżący włosy na karku ryk silnika wspinającego się na obroty, własnoręczna zmiana biegu i niedociążony bateriami samochód lekko i z gracją połykający zakręty z pewnością do nich należą.