Podsumowanie tygodnia 06.08-12.08
W dzisiejszym Niepokornym Podsumowaniu Tygodnia przeczytacie o imponującym wyczynie "zielonego" auta w Zielonym Piekle, perypetiach "zielonych" trojaczków oraz o zaskakujących losach jednego z najbardziej rozpoznawanych amerykańskich samochodów, który znany jest z bezproblemowego poruszania się po terenach zielonych.
Coraz bardziej zbliża się do nas rzecz nieunikniona – do sprzedaży wejdzie supercar na prąd. Będzie to Audi R8 e-tron, które będzie można kupić już pod koniec tego roku. Aby zaś pokazać, że podchodzą poważnie do sprawy i nie mamy tu do czynienia z bojowo wyglądającym meleksem, Niemcy wypuścili swoje dzieło na Nurburgring, gdzie auto wykręciło najlepszy czas wśród produkcyjnych „elektryków”. Wiadomość ta cieszy tym bardziej w obliczu niedawnych doniesień o tym, że tor może upaść. Z ostatnich informacji wynika jednak, że dzięki sporemu zastrzykowi gotówki, Zielone Piekło nadal będzie przyciągało fanów szybkiej jazdy. A także producentów samochodów, ponieważ, wracając do R8 e-tron, pomyślcie tylko – jak Audi inaczej miałoby obwieścić światu, że ich elektryczny samochód jest szybki? Podaliby moc (313 KM), moment obrotowy (820 Nm), przyspieszenie 0-100 kmh/ (4,6 s) i co z tego? To nie USA – w Europie auto musi też dobrze się prowadzić i hamować, a sprawdzić to można jedynie „w akcji”. Do tego potrzeba jakiegoś punktu odniesienia, wyznacznika osiągów samochodu i nim właśnie jest Nurburgring. Pozostaje nam zatem wierzyć, że ten wspaniały tor ma przed sobą jeszcze wiele długich lat. Jeśli zaś chodzi o Audi R8 e-tron… cóż, supercar na prąd to raczej słaby pomysł. Jednakże auta tankowane z gniazdek wydają się być czymś nieuniknionym, więc rozsądne jest to, że nową, wciąż niedopracowaną i bardzo drogą technologię, Niemcy zastosowali w aucie z definicji przeznaczonym dla bogaczy lubiących się wyróżnić z tłumu. Nie zamieniłbym naturalnie klasycznego R8 V10, a nawet V8, na wersję elektryczną, ale rozumiem tych, którzy już teraz planują zakup e-tron’a na Zachodzie. Choćby dla tej dekadenckiej przyjemności niepłacenia podatku drogowego od supercara, darmowego wjazdu do centrów miast, a przede wszystkim poruszania się pasem dla autobusów i straszenia kierowców Priusów i tym podobnych „zielonych” pojazdów, odgłosem niczym motor Batmana, jaki R8 e-tron z siebie wydaje.
Wśród wspomnianych „ekologicznych” samochodów może zabraknąć tych z koncernu PSA. Okazuje się bowiem, że bazujące na Mitsubishi i-MiEV’ie Peugeot iOn oraz Citroen C-Zero nie są już produkowane. Oficjalnie to jedynie chwilowa przerwa i fabryka powinna niebawem wrócić do pracy, ale nie jest tajemnicą, że auta te nie sprzedają się zbyt dobrze. Odpowiedzią na pytanie skąd te problemy, może być spojrzenie na ich ceny. Auta te, wielkościowo plasujące się w segmencie A, kosztowały w momencie wprowadzenia do sprzedaży 160 tys. zł! To cztery razy więcej, niż dobrze wyposażony samochód tej klasy z konwencjonalnym napędem. Szybki rzut oka na obecne cenniki pokazuje jednak…, że modele koncernu PSA wycenione są obecnie na 121 tys. zł, a Mitsubishi można kupić jedynie z poprzedniego roku modelowego za 112 tys. zł. Daje do myślenia, prawda? Bez względu jednak na spadek cen, te auta nie są warte takich pieniędzy. Przedstawiciele wspominanych koncernów zdają sobie z tego sprawę i przy wprowadzaniu tych modeli na rynek zaznaczali, że liczą głównie na klientów flotowych, decydujących się na wynajem samochodów – początkowo podawano tylko wysokość miesięcznej opłaty, a pytania o cenę detaliczną kwitowano stwierdzeniami „będzie zbyt drogo”. I mieli rację, a przy tym okazało się, że bez względu na sposób finansowania, na elektryczne auta miejskie jest jeszcze za wcześnie. W sumie to nie dziwię się tak niskim wynikom sprzedaży. Pomijając horrendalną cenę i śmiesznie niski zasięg (oficjalnie 150 km, w praktyce 75 km), te auta… nie mają w sobie nic ciekawego. Przede wszystkim są ciasne – przy okazji jazd testowych iOn’em po raz pierwszy spotkałem się z samochodem (pomijam naturalnie Malucha), w którym miałem ochotę przesunąć fotel jeszcze o dosłownie centymetr, aby poczuć się komfortowo za kierownicą, ale… już dalej się nie dało. Co jest raczej nietypowe, jeśli ma się 183 cm wzrostu. Z tyłu było mi zwyczajnie ciasno, a bagażnik jest mikroskopijny. Całkiem niezłe jest za to wyposażenie, ale plastiki użyte do wykończenia wnętrza aż nadto przypominają, że mamy do czynienia z autkiem klasy A, którego cena powinna zaczynać się poniżej 30 tys. zł.
W mijającym tygodniu wstrzymano produkcję, tym razem jednak na dobre, jeszcze jednego samochodu – Jeep’a Cherokee. Co jest zastanawiające z dwóch powodów – po pierwsze auto jest na rynku dopiero czwarty rok, a po drugie nic nie wiadomo jeszcze o następcy. W sumie to coś słyszeliśmy, ale informacja, że pojawi się pod koniec 2013 roku i będzie bazował na zmodyfikowanej płycie z Alfy Giulietty, to trochę mało. Skoro stary model odchodzi, to nowy powinien właśnie wjeżdżać do salonów dilerskich. Trochę to zatem podejrzane. Czyżby kierownictwo Jeep’a nie było zadowolone z wyników sprzedaży? Bardzo możliwe – historia zna wiele nieudanych modeli, które utrzymywano w produkcji, aby cokolwiek na nich zarobić, ale raczej żadnego auta, które mając dobre wyniki sprzedaży zniknęło z rynku na rok przed pojawieniem się następcy. Niewiadomym również zostaje to, jak wyglądał będzie następca. Jeśli auto będzie bazowało na europejskim hatchbacku, to jak się to ma do legendarnych właściwości terenowych tego modelu? Czyżby Cherokee miał się przemienić w miejskiego crossovera? Raczej mało prawdopodobne – wszak Jeep ma już dwa mniejsze modele, Patriota i Compasa. Może chcą celować nimi w auta takie jak Audi Q3 i BMW X1, a Cherokee’m w Q5 i X3? To na razie jedynie bardzo luźne domysły i będziemy musieli zwyczajnie poczekać co zrobią Amerykanie, a właściwie to Włosi – wszak do Fiata należy teraz Jeep.