F1 Minardi, czyli: wolniej się nie da
Ekipa Minardi nie walczy o jak najlepszy wynik w mistrzostwach świata. Dla jej kierowców sukcesem jest dojechanie do mety.
Wolniej się nie da
Chociaż brzmi to niezwykle, w ekskluzywnym świecie Formuły 1 istnieje zespół, który przez dwadzieścia lat ścigania zgromadził trzy razy mniej punktów, niż sam Michael Schumacher zdobywa w ciągu jednego sezonu! To nie żart.
Kraksy, awarie, defekty...
Od kilku lat wśród dziesięciu ekip F1, dwie zdecydowanie odstają od reszty stawki. Pierwsza z nich — Ferrari z Michaelem Schumacherem wygrywa wyścig za wyścigiem kolekcjonując mistrzowskie tytuły. Na drugim biegunie znajduje się Minardi — team, który regularnie zajmuje ostatnie miejsca we wszystkich możliwych klasyfikacjach. Jedyne, w czym specjalizuje się włoska stajnia to... kraksy, awarie i defekty.
W tym roku Minardi obchodziło 25. lecie istnienia. Myliłby się ten, kto liczyłby na jubileuszowe przerwanie złej serii. Zakończony sezon przebiegł tak samo, jak poprzednie. No może prawie tak samo. Włoski outsider zdobył jeden urodzinowy punkt, zaś jego autorem był niejaki Zsolt Baumgartner. Podczas Grand Prix Stanów Zjednoczonych, Węgier nie dość, że dojechał do mety, to jeszcze wskoczył na ostatnie punktowane miejsce. Dodajmy, że stało się tak tylko dlatego, że z dwudziestu startujących kierowców aż jedenastu nie ukończyło wyścigu. Tak, czy inaczej, wynik poszedł w świat, ale o tym później.
Ciężkie początki
Założycielem Minardi jest Giancarlo Minardi, potomek zasłużonej rodziny dilerów włoskiego Fiata i... kiepski kierowca rajdowy. Team Giancarlo zaczynał co prawda od startów w Formule 2, jednak wiosną 1985 roku sen o potędze się spełnił i Minardi awansowało do wyścigowej ekstraklasy.
Brzemię beniaminka było aż nader ciężkie. W 1986 roku tylko jeden jedyny raz bolid Minardi dotarł do mety. O punktach można było jednak zapomnieć. W szesnastu rozegranych wyścigach kierowcy włoskiego teamu nawet nie otarli się o punktowane pozycje, nie wspominając już o miejscu na podium.
Mission Impossible
Zdobycie pierwszego punktu Minardi świętowało w 1988 roku. W tym roku we wspomnianym już wyścigu o GP USA, włoska stajnia znów cieszyła się z punkciku, na który czekała prawie... trzy lata. Jak do tego doszło?
Amerykańskie zawody od początku przypominały jedną wielką kraksę. Zaczęło się od karambolu, w którym uczestniczyły aż cztery bolidy. Potem kilka następnych, w ten kierowany przez Gianmarię Bruniego, drugiego z kierowców Minardi kończyło imprezę na bandach. Jakby tego było mało, groźny wypadek miał Ralf Schumacher, zaś Juan Pablo Montoya został zdyskwalifikowany przez sędziów. Na trasie zostało dziewięć aut, z których osiem walczyło o punkty. Wspomniany wcześniej Baumgartner wstrzymał oddech i przekroczył linię mety przed Giancarlo Fisichellą z Saubera. Sen się spełnił!
Ten wyścig można było jedynie porównać z wydarzeniami z Grand Prix Włoch z 1993 roku. Wtedy dwa bolidy zderzyły się z sobą na... ostatniej prostej. Pojazd prowadzony przez Christiana Fittipaldiego wyleciał w powietrze, zrobił obrót o 360 stopni, z impetem uderzył o tor i siłą rozpędu, na trzech kołach przekroczył linię mety. To się nazywa finisz!
Schumacher byłby bez szans
Trzy lata temu, być może w trosce o swoje nerwy, Giancarlo Minardi sprzedał ukochany zespół Paulowi Stoddartowi, biznesmenowi z Australii. Nowy właściciel czerwonej latarni Formuły 1 tryska optymizmem połączonym z czarnym humorem: „Drużynowo zawsze będziemy w pierwszej dziesiątce” — podkreśla i ma całkowitą rację, bowiem w mistrzostwach startuje dokładnie dziesięć zespołów.
Jak widać, szefowie Minardi realnie oceniają swoje możliwości. Andrew Tilley, kierownik mechaników przyznaje: „Nasz team ma nieco inne cele, niż reszta. Najważniejsze jest dla nas dotarcie do mety”. Tilley dodaje jeszcze, że czasem uda się urwać kilka punktów, ale dzieje się tak bardzo rzadko — tylko wtedy, gdy innym coś nie wyjdzie. „Nawet, gdyby do Minardi przesiadł się Michael Schumacher, nie mielibyśmy żadnych szans” — podkreśla rozbrajająco szczery Tilley.
Gdzie powstają bolidy Minardi? Siedziba teamu znajduje się w miejscowości Faenza, niedaleko Bolonii. Właśnie nad Adriatykiem mieszczą się trzy fabryki, w których ponad setka konstruktorów, inżynierów i mechaników produkuje trzy tysiące części do najwolniejszego pojazdu Formuły 1. Uzupełniają go: opony Bridgestone, hamulce Brembo i silnik Coswortha.
Trudno dziwić się tak słabym wynikom, jeśli roczny budżet wyścigowego outsidera wynosi „zaledwie” 40 milionów dolarów, dziesięć razy mniej od pieniędzy, którymi dysponuje Ferrari. Ba, mistrz świata Michael Schumacher zarabia w ciągu jednego sezonu o milion „zielonych” więcej. Zsolta Baumgartnera zatrudniono w Minardi dopiero, gdy rząd węgierski zagwarantował, że będzie partycypował w kosztach tej przyjemności. Madziarzy wyłożyli, bagatela, cztery miliony dolarów.
Czas na Kubicę?
Obaj kierowcy Minardi pocieszają się nawzajem. „Dobre starty nawet w tak słabym teamie mogą nas wypromować gdzieś wyżej” — liczy Baumgartner. Pewnie tak samo na początku 1998 roku mówił Estebian Tuero, uzdolniony kierowca z Argentyny. Po jednym sezonie w Minardi, w którym na szesnaście wyścigów nie ukończył aż dwunastu, nie zdobył nawet punktu, a w ostatnim starcie rozbił bolid i uszkodził sobie kark — obwieścił swojemu szefowi, że nigdy więcej nie wsiądzie do jego wyścigówki. Tuero wrócił do Argentyny i słuch o nim zaginął.
O tym, że może być inaczej przekonują nas takie nazwiska, jak Mark Webber, Jarno Trulli, Fernando Alonso, czy Giancarlo Fisichella. Każdy z nich zaczynał karierę w Minardi i to właśnie włoski outsider był odskocznią do dalszej kariery. Być może podobna przyszłość czeka... naszego Roberta Kubicę, który jest jednym z kandydatów do objęcia kierownicy bolidu Minardi w przyszłym sezonie.