Amerykanie boją się samochodów z Europy! A my za to zapłacimy...
Dlaczego samochody z Europy – według Donalda Trumpa – zagrażają bezpieczeństwu narodowemu USA? Kto zaczął konflikt związany z cłem? I kto więcej straci, jeśli Stany Zjednoczone i Unia Europejska nie dojdą do porozumienia?
Motoryzacja jest z natury wolna od polityki, jednak pewne sprawy które jej dotyczą, już nie są. Choćby cło czy akcyza i inne wszelkiego rodzaju daniny, które wpływają bezpośrednio na ostateczną cenę samochodu nowego i używanego. I właśnie cłem na importowane do USA samochody i części zamienne do nich postanowił zająć się Donald Trump, co wbrew pozorom może mieć także wpływ na nas w Europie... taki „efekt motyla”.
Skąd taka decyzja Trumpa?
W zeszłym roku na biurko prezydenta USA trafił tajny raport stwierdzający, że importowane do kraju samochody i części zamienne do nich z terenu Unii Europejskiej mogą stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Brzmi jak żart? Być może, ale to stwierdzenie o niebezpieczeństwie to słowo „klucz”, które zezwala prezydentowi na wprowadzenie specjalnego cła lub kontyngentu na importowane dobra.
Obecnie cło na samochody i części zamienne do nich ze Starego Kontynentu wynosi 2,5%. Wyjątek stanowią tylko pickupy obłożone 25-procentowym cłem – i w ogóle mnie to nie dziwi, w końcu ten segment amerykańskiego rynku motoryzacyjnego to istna „żyła złota”, a przecież „Jankesi” lubią dbać o swoje interesy. W Europie sytuacja kształtuje się nieco inaczej, a właściwie gorzej, bo samochody obłożone są 10-procentowym cłem, a części zamienne do nich stawką 3%.
Kto pierwszy zaczął?
Tak na dobrą sprawę wszystko zaczęło się od USA, kiedy władzę przejął Donald Trump. Niemal natychmiast po objęciu urzędu zdecydował on o wyjściu Stanów Zjednoczonych z Transpacyficznej Strefy Wolnego Handlu, na powstaniu której najbardziej zależało Japonii, chcącej przeciwdziałać ekspansji Chin. W tym samym czasie Donald Trump podniósł cło na aluminium i stal importowane ze Starego Kontynentu. Wtedy też po raz pierwszy zagroził podwyższeniem cła na samochody z Europy.
Odpowiedzią Unii Europejskiej i Japonii było rozpoczęcie konkretnych rozmów w sprawie utworzenie strefy wolnego handlu między obydwiema stronami, co zakończyło się podpisaniem stosownych umów i rozpoczęciem przygotowań do zmian. Po tym wydarzeniu na biurko Donalda Trumpa trafił wspomniany wcześniej tajny raport o zagrożeniu bezpieczeństwa narodowego USA. Przypadek? Nie sądzę, to była raczej pewna forma szantażu wobec Europy, co zresztą zadziałało, bo krótko po tym, Unia Europejska postanowiła podjąć rozmowę ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie zniesienia opłat celnych po obydwu stronach Atlantyku. Donald Trump odrzucił jednak propozycję „zerowego” cła na samochody i części zamienne do nich, twierdząc że to niewystarczająca propozycja. Przy okazji dodał, że:
– Unia Europejska jest tak zła jak Chiny, tylko mniejsza.
Sytuacja obecnie
Na początku lutego Unia Europejska i Japonia rozpoczęły proces wzajemnego stopniowego obniżania cła do „zera” na różnego rodzaju produkty – w tym także samochody i części zamienne do nich. Na odpowiedź USA nie trzeba było długo czekać, bo krótko po tym znów powrócił temat importowanych samochodów i części zamiennych do nich z Europy, które rzekomo mogą zagrażać bezpieczeństwu narodowemu Stanów Zjednoczonych – „wyrok” to podniesienie cła do 25%. Co ciekawe, Donald Trump nie jest osamotniony w tej rozgrywce, gdyż tę decyzję poparł m.in. Przewodniczący Komisji Finansów Senatu USA Charles Grassley:
– Myślę, że Prezydent jest skłonny to zrobić. Uważam, że Europa jest bardzo, ale to bardzo zaniepokojona tymi taryfami celnymi... A to może być instrument, który skłoni Europę do negocjacji.
Blady strach. Co oznacza podniesienie cła na samochody?
I znów zrobiło się groźnie... Nie ma się co oszukiwać: podniesienie cła do 25% oznacza nieprzewidziany i w tym przypadku dość spory skok kosztu dla producentów samochodów, który musi zostać w jakiś sposób pokryty. A dróg do tego celu może być kilka, wśród nich obniżenie marży producentów... ale mówmy o rzeczach realnych, dlatego w grę wchodzi raczej cięcie kosztów produkcji… A to może z kolei skutkować m.in. zwolnieniami pracowników, a przede wszystkim przerzucenie „problemu” na klienta, czyli podniesienie cen.
Taki czarny scenariusz zaniepokoił Europejskie Stowarzyszenie Producentów Samochodów (European Automobile Manufacturer’s Association (ACEA)) na tyle, że zabrało ono głos w sprawie. Tak całą sytuację opisał Sekretarz Generalny ACEA Erik Jonnaert:
– Import samochodów i części zamiennych z Unii Europejskiej bez wątpienia nie wpływa na bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych. Jakiekolwiek obostrzenia handlowe w naszej branży będą miały negatywne skutki nie tylko dla europejskich producentów, ale także amerykańskich.
I trudno się z nim nie zgodzić...
Wyższe cło na samochody, czyli trochę liczb
Jak wielki może być to problem dla Europy? Całkiem spory. Wystarczy powiedzieć, że około 13,3 miliona ludzi w Unii Europejskiej lub innymi słowy – 6,1% całej jej populacji – pracuje pośrednio lub bezpośrednio w branży motoryzacyjnej. Robi wrażenie, prawda? Ale to nie wszystko, bo w obecnych czasach globalizacji podniesienie cła przez USA to obosieczna broń. Dlaczego? Po pierwsze, europejscy producenci zatrudniają w Stanach Zjednoczonych ponad 470 tysięcy pracowników. Po drugie, żaden amerykański samochód tak naprawdę nie jest w pełni amerykański – zresztą to tyczy się wszystkich producentów aut. Dowód? Choćby Tesla, w pełni amerykańska i produkująca swoje samochody wyłącznie na terenie USA, a połowa części, składająca się na gotowy produkt, pochodzi spoza jej rodzimego kraju. Nie inaczej wygląda sytuacja w przypadku Wielkiej Trójki z Detroit (Fiat Chrysler Automobiles, Ford i General Motors). Nawet najbardziej „amerykańskie” samochody mają w sobie „góra” 75% części wyprodukowanych w USA lub Kanadzie. Co ciekawe, tymi samochodami są... o ironio... dwie Hondy – minivan Odyssey i pickup Ridgeline.
Reasumując, podniesienie cła na importowane do USA auta i części zamienne do nich „odbije się czkawką” również na cenach amerykańskich samochodów w ich rodzimych salonach sprzedaży. Już teraz amerykańskie Narodowe Stowarzyszenie Dilerów Samochodowych (National Automobile Dealers Association) alarmuje, że ceny aut produkowanych w Stanach Zjednoczonych mogą wzrosnąć od 455 do 2270 dolarów, a importowanych nawet o 6875 dolarów. Szacuje się również, że wyższe ceny mogą obniżyć roczną sprzedaż nowych samochodów o 493 600 sztuk i sprowadzić ją do wartości około 2 milionów.
Jak to się skończy?
Trudno powiedzieć, bo Donald Trump wielokrotnie pokazał już, że w niektórych sprawach nie żartuje i potrafi być nieustępliwy, a w końcu kwestie finansowe, z uwagi na jego doświadczenie biznesowe, są mu bliższe niż jakiemukolwiek dotychczasowemu prezydentowi USA. Tak czy siak, decyzję o wprowadzeniu wyższego cła lub nie na samochody i części zamienne do nich importowane z Unii Europejskiej poznamy już lada dzień, bo najpóźniej w drugiej połowie tego miesiąca.
Jeśli będzie ona pozytywna, to po jej ogłoszeniu zainteresowane strony będą miały jeszcze 180 dni na negocjacje. Jedno jest pewne, Unia Europejska będzie musiała „położyć na stole” coś więcej niż tylko zniesienie opłat celnych na samochody, bo wbrew pozorom akurat na tym układzie najwięcej zarobiliby europejscy producenci aut, a przede wszystkim Niemcy. Dlaczego? Bo w tej chwili obecność i udział rynkowy amerykańskich marek motoryzacyjnych na Starym Kontynencie jest symboliczny i ogranicza się niemal wyłącznie do Jeepa i Forda Mustanga. Owszem, biznesowo z Europą wciąż powiązane są właśnie Fiat Chrysler Automobiles i Ford, ale General Motors już nie, od kiedy po prawie 100 latach Opel trafił w ręce francuskiego PSA.
Natomiast sytuacja z drugiej strony wygląda zupełnie inaczej. Obecność europejskich marek w Stanach Zjednoczonych jest bardziej niż zauważalna i nie licząc symbolicznej egzystencji Fiata 500 oraz „kilku” egzemplarzy Alfy Romeo Giulia i Stelvio, reprezentowana jest właściwie wyłącznie przez niemieckie marki, do których Amerykanie mają niewątpliwą i legendarną już słabość – wciąż posiadanie tam BMW, Mercedesa lub Porsche utożsamiane jest z odniesionym sukcesem życiowym. Ale to nie wszystko, bo w USA znajdują się fabryki np. BMW czy Mercedesa, w których powstają modele importowane m.in. do Europy, jak choćby większość przedstawicieli Serii X z BMW czy model GLE od Mercedesa.
Jeśli Unia Europejska i USA nie dojdą do porozumienia i nastąpi podniesienie cła, i to z obydwu stron (bo Europa zapewne odpowie tym samym), to wtedy pozostaje tylko czekać na to, kto „pęknie” pierwszy i zgodzi się na warunki drugiej strony. Wiele wskazuje jednak na to, że to właśnie Stary Kontynent jest w gorszej sytuacji i ma więcej do stracenia w tej wojnie, a to oznacza, że prawdopodobnie jako pierwszy wywiesi białą flagę...