Jak dobrze, że... Ferrari nie przyjął tych 18 milionów dolarów!
Henry Ford II długo wpatrywał się w zdjęcie sportowego Ferrari. Włoski bolid od lat dominował w prestiżowym 24-godzinnym wyścigu Le Mans. Ford zapragnął tego samego. Pomysł był prosty: „wykupić Ferrariego”.
Ferrari ucieka sprzed ołtarza
Początkowo wszystko szło jak po maśle. Włosi wyglądali na zdecydowanych, Amerykanie już zacierali ręce. W końcu 18 milionów dolarów niejednemu przemówiłoby do rozsądku. Nie Ferarriemu. Enzo w ostatniej chwili zmienił zdanie, powiedział pas i nieoczekiwanie uciekł Fordowi „sprzed ołtarza".
Henry był zdruzgotany, ale szybko przystąpił do kontrofensywy. Postanowił, że odegra się na kapryśnym Ferrarim budując swój własny samochód. Problem polegał jednak na tym, że Ford nie dysponował wówczas ani jednym sportowym bolidem, który byłby w stanie zagrozić wyścigowej hegemonii włoskiej stajni. Odsiecz przyszła jednak z Wielkiej Brytanii. Do Forda dotarły projekty prototypu o nazwie Lola GT Erica Broadleya. Już kilka miesięcy później opływowe coupe pomysłowego Brytyjczyka zamieniło się w potężnego Forda GT. Właściwie – GT 40.
To na pewno auto wyścigowe?
Gdy w 1964 roku auto po raz pierwszy zademonstrowano na specjalnej prezentacji w Nowym Jorku, widzowie zgotowali mu owację na stojąco. Ford GT 40 był zdecydowanie dłuższy, nieco wyższy i szerszy od swojego pierwowzoru. Co ciekawe, liczba czterdzieści w nazwie wzięła się od wysokości auta, która wynosiła dokładnie 40 cali. Pojazd miał wszystko, co powinien posiadać idealny sportowy bolid. Zdobycie wyścigowego Olimpu wydawało się kwestią czasu.
Z błyszczącego salonu samochód prawie natychmiast trafił na testy na torze w Le Mans, po których okazało się, że wcale nie jest tak różowo. GT miał sporo problemów z aerodynamiką, szwankował silnik. Podczas testów przydarzyły mu się dwa groźne wypadki. Czy to na pewno auto wyścigowe?
Próżna ambicja Forda
W sezonie 1964 Ferrari mógł rozkoszować się kolejnymi zwycięstwami. Na dobrą sprawę, Enzo mógł nawet nie zauważyć, że w Detroit rośnie mu groźny konkurent. W Le Mans ‘64 wszystkie nowiutkie Fordy GT zakończyły wyścig długo przed dotarciem do mety. Hmm... coś tu nie gra.
Złośliwi natychmiast wytknęli Fordowi, że próbując zaspokoić swoje próżne ambicje, naraża się na kompromitację. Wątpliwości nie omijały też rzecz jasna samego Forda. „Cierpliwości" – powtarzał jednak sam sobie, jakby wyczuwając, że wszystko podąża w dobrym kierunku.
GT i reszta świata
Po miesiącach testów i przeróbek przyszedł w końcu rok 1966, w którym GT 40 wspiął się na szczyt wyścigowej rywalizacji. W Le Mans Ford nie miał sobie równych i choć z trzynastu bolidów z błękitnym owalem tylko trzy dojechały do mety, każdy z nich zmieścił się na podium. Henry triumfował. Wyprzedził nie tylko Ferrariego, ale i resztę świata.
Panowanie GT w Le Mans trwało jeszcze przez trzy kolejne sezony. Po kolejnym druzgocącym zwycięstwie Forda w 1967 roku, doszło jednak do nieoczekiwanej zmiany przepisów. Na mocy nowych zasad, w Le Mans nie mogły startować pojazdy wyposażone w silniki o pojemności przekraczającej pięć litrów. Co zmieniło to w przypadku Forda GT? Niewiele. Sezony 1968 i 1969 ponownie należały do niego. Auto solidnie zapracowało na status legendy. Pod koniec lat 60. odpowiedź na pytanie o najlepszy samochód wyścigowy mogła być tylko jedna.
Choć dziś trudno w to uwierzyć, z fabryki Forda wyjechało zaledwie... 146 modeli GT 40. To chyba ostatecznie przekonuje, dlaczego stał się on jednym z najsłynniejszych ultrasportowych aut na świecie. Uzyskanie zezwolenia na użytkowanie tego potwora w ruchu publicznym początkowo wydawało się wręcz niemożliwe. W ramach wyjaśnień dodajmy, że samochód ten na pierwszym biegu rozpędzał się do prędkości 144 kilometrów na godzinę!
Mays i wymarły gatunek
Gdy przeszło dwadzieścia lat później GT nadal uznawano za gatunek wymarły, Amerykanie postanowili przypomnieć o nim światu. W 1995 roku zaprezentowano prototypowy model GT 90. Na widok tego samochodu zagorzali fani jego poprzednika znacząco popukali się w czoło. Powód? Podobieństwa pomiędzy GT 40, a GT 90 kończyły się praktycznie wyłącznie na nazwie. Auto bardziej przypominało futurystyczny czołg niż sportowy bolid. Co ciekawe, wyposażono je w potężny, 5,9-litrowy silnik o mocy... 720 KM! Samochód osiągał zawrotną prędkość 378 kilometrów na godzinę! Do setki rozpędzał się w niecałe trzy sekundy! Fenomenalne osiągi zdały się na niewiele. Wbrew spekulacjom, auto nigdy nie trafiło do seryjnej produkcji. Planowana seria stu sztuk nigdy nie powstała...
Gdy w końcu za „odświeżenie" GT zabrał się J. Mays, główny projektant Forda, wiadomo było, że auto trafiło w dobre ręce. Mays, specjalista od „retrodesignu", który na swoim koncie miał już zaprojektowanie nowego Forda Thunderbirda i Volkswagena New Beetle, już na samym początku oświadczył, że nowy samochód tylko nieznacznie będzie różnić się od swojego poprzednika. Zabronił jakichkolwiek poważniejszych modyfikacji w karoserii, a także zaznaczył kategorycznie, że wóz nie zostanie zaopatrzony w tak „niesportowe" urządzenia, jak... elektryczne zamykanie i otwieranie okien, klimatyzacja, czy automatyczna skrzynia biegów. Auto miało być równie „dzikie", jak jego pierwowzór.
Sprzedany przed produkcją
Oficjalna prezentacja prototypu nowego GT odbyła się w styczniu 2002 roku, podczas targów motoryzacyjnych w Detroit, stolicy amerykańskiego przemysłu samochodowego. Auto natychmiast stało się sensacją. Kilka tygodni później amerykańskie gazety okrzyknęły je najbardziej pożądanym wozem sportowym na świecie. Gdy zaś półtora miesiąca po jego premierze, Ford ogłosił, że GT trafi do seryjnej produkcji, kolekcjonerów wyścigowych cudów ogarnęła euforia. Niestety tylko nieliczni mogli pozwolić sobie na wydatek rzędu 150 tysięcy dolarów. Nie zmienia to faktu, że zanim z fabryki wyjechał pierwszy egzemplarz, cała seria (1500 egzemplarzy) nowiutkich Fordów GT była już dawno sprzedana!
Podobno gdy Jay Leno, znany amerykański prezenter telewizyjny i wielki miłośnik sportowych samochodów zobaczył nowe dzieło Forda, nie dowierzał własnym oczom. Auto jest bowiem niemal wiernym odwzorowaniem słynnego pierwowzoru z lat 60. J. Mays żartował nawet, że z odległości kilkudziesięciu metrów nowego GT od starego odróżni tylko on sam. Pierwsze trzy egzemplarze pięknego bolidu trafiły do Billa Forda juniora, prezesa amerykańskiego koncernu, Johna Shirleya, byłego menedżera Microsoftu oraz wspomnianego wcześniej Leno. Ten ostatni parkuje w swoim garażu takie cuda motoryzacji, jak Lamborghini Miurę, Jaguara E-Type, McLarena F1 i wyścigowe Bugatti. W tym towarzystwie nie mogło zabraknąć Forda GT.