Tych kierowców nie warto naśladować! Część I
Jak oni jeżdżą?! Czyli złe zwyczaje na drodze i nie tylko.
Prowadzenie samochodu jest przyjemne, ale wymaga też dużego skupienia i bycia przygotowanym na wszystko, jak np. zamyślony pieszy przekraczający przejście dla pieszych czy piłka, która wytoczyła się z podwórka na jezdnię. Jest jednak coś gorszego, co przyprawia nas o podwyższone tętno, co inspiruje nas do rozszerzania naszego słownika o słowa, których nie chcielibyśmy użyć w towarzystwie naszej babci. Są to inni kierujący, ale nie tacy zwyczajni, a tacy „wyjątkowi”, ze swoimi nawykami, a nawet tradycjami... tymi złymi rzecz jasna.
Ale bądźmy szczerzy, niech pierwszy rzuci kamień ten, kto jest bez winy. Przecież wszyscy popełniamy jakieś błędy, tak w życiu „pieszym”, jak i „samochodowym”. Jak mówi przysłowie: nie myli się ten, co nic nie robi. Ważne jest jednak, abyśmy zdawali sobie z tego sprawę i czuwali nad tym, by tych błędów nie powielać.
Problem jednak pojawia się wtedy, gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy lub z większą, bądź mniejszą premedytacją zachowujemy się tak, a nie inaczej. Bo jak mówi kolejne przysłowie: przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. I jeśli negatywne zachowania staną się u nas normą, wtedy nie zauważymy nawet, kiedy z denerwujących się na zachowanie innych kierujących, sami zaczniemy naszym zachowaniem denerwować pozostałych uczestników ruchu.
A skąd biorą się te złe nawyki? Ich pochodzenie może być różne. Mogą wynikać z wygodnictwa, braku wyobraźni, błędnego nauczania na kursie prawa jazdy, przyzwolenia na nie kodeksu drogowego czy też zwykłego braku kultury osobistej, a tym samym i drogowej, co z kolei może się przejawiać pogardą i ignorancją wobec innych użytkowników drogi.
A jakie są to nawyki? No cóż, jest tego całkiem sporo.
LEWY NAPASTNIK – zasada „prawej ręki”
Pamiętam, jak na kursie na prawo jazdy, odwiedzałem w Łodzi kilka razy jedno z dwóch wówczas oznaczonych skrzyżowań równorzędnych, które znajdowało się niedaleko WORD-u. Pamiętam też, jak instruktor mówił mi, że zapowiedź wyjazdu na to skrzyżowanie działało na niektórych kursantów wręcz paraliżująco i wszyscy bali się, aby nie trafić w to miejsce w trakcie egzaminu.
A nie było to byle jakie skrzyżowanie. Ulice, które się ze sobą spotykały, były szerokie, samo skrzyżowanie obszerne, a jakby tego było mało, dodatkową „atrakcją” były tramwaje – mające bezwzględne w takich miejscach pierwszeństwo – które skręcały z jednej ulicy w drugą. I rzeczywiście, przy pierwszym spotkaniu takie miejsce może wystraszyć, ba, ono może wprowadzić w zakłopotanie nawet starego wyjadacza dróg. Dlaczego? Bo takich skrzyżowań jest jak na lekarstwo. Ale czy rzeczywiście?
Warto zwrócić uwagę na słowo klucz, którego użyłem – oznaczonych. Tak naprawdę na co dzień spotykamy takich równorzędnych skrzyżowań pewnie naście, jak nie dziesiątki, ale często nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy. A gdzie? Na parkingu pod marketem, na naszym osiedlu, na polnej drodze, w skrócie wszędzie tam, gdzie nie ma znaków wyznaczających pierwszeństwo na drodze. W takich miejscach obowiązuje zasada „prawej ręki”, czyli pierwszeństwo ma ten, kto nadjeżdża z naszej prawej strony. Co ciekawe, tę zasadę stosujemy zawsze w trakcie skrętu w lewo, o ile znaki lub sygnalizacja nie tworzą pierwszeństwa dla tego kierunku lub na drogach podporządkowanych na klasycznych krzyżowych skrzyżowaniach z pierwszeństwem, jak to niektórzy mówią: w kształcie „banana”.
A co się dzieje, jeśli na takim skrzyżowaniu równorzędnym każdą drogą nadjedzie jakiś samochód i stworzy się sytuacja patowa? Wtedy po prostu któryś z kierujących musi zostać „nominowany” do rozpoczęcia swojego manewru, czyli ktoś musi ustąpić mu pierwszeństwa ze swojej lewej strony. Tu warto dodać, że zasada „prawej ręki” obowiązuje także w trakcie zmiany pasa ruchu – jeśli dwóch kierujących, znajdujących się na dwóch różnych pasach ruchu, sygnalizuje w tym samym czasie, zamiar zajęcia znajdującego się między nimi wolnego pasa ruchu, to pierwszeństwo jego zajęcia ma ten, który porusza się prawym skrajnym pasem.
Mogłoby się wydawać, że to przejrzyste „reguły gry” i poruszanie się po takim skrzyżowaniu to nic trudnego. Nic bardziej mylnego, gdyż są kierowcy, którzy nie radzą sobie z bezproblemowym pokonaniem tego wyzwania, to Lewi Napastnicy.
W większości są to ci, którzy w jakiś sposób są niedouczeni i niedoświadczeni, nigdy nie zajrzeli do kodeksu drogowego, nie słuchali instruktora lub nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiali, a przez to są wystraszeni samą koncepcją takiego skrzyżowania i to wprost proporcjonalnie do skomplikowania jego budowy. Tym samym stanowią potencjalne zagrożenie atakiem naszej lewej „flanki”.
Pozostali są zdecydowanie bardziej niebezpieczni i są pochodną tych pierwszych, czyli mają te same podstawy edukacyjne, ale są przekonani o tym, że na takich skrzyżowaniach obowiązuje zasada: „kto pierwszy, ten lepszy” lub, co gorsza, „kto ma większy samochód, ten wygrywa”. A takie podejście oznacza jedno – kłopoty, czyli kolizję.
Warto więc pamiętać o zasadzie „prawej ręki”, nie bać się jej, zrozumieć i poprawnie stosować. Przy okazji pamiętając też o zasadzie ”ograniczonego zaufania” i być czujnym – obserwować, czy aby z naszej lewej strony, na skrzyżowaniu lub w czasie zmiany pasa ruchu, nie nadjeżdża Lewy Napastnik.
ANTYRADAR – paniczne hamowanie przed fotoradarami
To kierujący, którzy – podobnie jak urządzenie o takiej samej nazwie – aktywują się tylko w wybranej sytuacji, na widok fotoradaru lub znaku go zapowiadającego. Ich reakcja polega na szybkim i mocnym, właściwie niczym nieuzasadnionym hamowaniu i wytracaniu prędkości do „magicznych” 50 km/h, a najlepiej profilaktycznie do 40 km/h. I nie ma tu znaczenia, że wcześniej było ograniczenie do wyższej prędkości niż „miejska pięćdziesiątka”. Oni i tak zwalniają, po prostu na wszelki wypadek, bo wychodzą z założenia, że przecież za tę prędkość nie otrzymają mandatu. Trudno jednoznacznie określić, czy robią tak dlatego, bo nie widzieli wcześniej ograniczenia czy to jakiś tajemniczy odruch warunkowy na widok zamkniętego w żółtej skrzynce „oka Saurona”.
Sam doświadczam często, może nie „zawodowych” Antyradarów, ale takich osobników, którzy zapobiegawczo zwalniają do 50 km/h, a dzieje się to w Łodzi na al. Włókniarzy. W pewnym miejscu stoi fotoradar, widać go z daleka, podobnie jak znaki informujące o nim, co sprawia, że jakieś 60% kierujących zmniejsza swoją prędkość do „pięćdziesiątki” i to już przed znakiem, pozostałe 20-30% czyni to przed samym urządzeniem – jedni robią to wolniej, drudzy szybciej, ale zwalniają. I nie ważne, że na całej al. Włókniarzy i al. Jana Pawła II w Łodzi obowiązuje ograniczenie do 70 km/h. Kierowcy i tak profilaktycznie przekładają nogę z gazu na pedał hamulca. Co ciekawe, robią tak nie tylko przyjezdni, ale też i miejscowi, co jest dla mnie zagadką.
Niebezpieczeństwa związanego z ostrym i niczym nieuzasadnionym hamowaniem tłumaczyć chyba nie trzeba, ale Antyradar tego nie rozumie, bo on przed oczami ma tylko fotoradar, a w wyobraźni wizję wystawionego mandatu. Pomijam już, że takie zachowanie jest karalne, może powodować tamowanie ruchu, ale przede wszystkim jest wyjątkowo niebezpieczne.
Wyobraźmy sobie, że jedziemy równą, szeroką drogą, jest słonecznie, żadnych utrudnień, dookoła tylko trawiaste polany, nie ma nawet śladu zagrożenia i nagle „bum”, samochód przed nami „staje dęba”. Jeśli będziemy mieli szczęście, to skończy się na chwili grozy i wiązance kuchennej łaciny, ale są też złe scenariusze. Pierwszy i najbardziej frustrujący to ten, że my zdążymy wyhamować za Antyradarem, ale ktoś za nami już nie. My zostajemy z problemem, a sprawca całego zamieszania odjedzie nietknięty w „siną dal”. Drugi – nie lepszy – to taki, że nie zdążymy wyhamować i zaparkujemy w bagażniku sprawcy – znikoma satysfakcja w zdemolowaniu jego tyłu ulotni się, kiedy bez świadków lub nagrania całego zdarzenia, zostaniemy uznani za winnych, bo „nie zachowaliśmy odpowiedniego dystansu do poprzedzającego nas pojazdu”. Trzeci scenariusz, to ten najgorszy, bo będący niejako kumulacją dwóch wcześniejszych – my wjeżdżamy w Antyradar, a w nas wjeżdża ktoś inny.
Tak więc, najlepiej utrzymujmy odpowiedni odstęp za poprzedzającym nas samochodem, bo może się okazać, że za jego kierownicą siedzi Antyradar, który nawet na widok żółtego karmnika na drzewie może zareagować niczym spłoszona łania w leśnej gęstwinie, ale zamiast uciec w knieje, stanie jak wryty.
DOŚWIETLACZ – nadużywanie świateł przeciwmgłowych
Przepisy nakazują jazdę z włączonymi światłami mijania przez cały rok o każdej porze dnia i nocy, co ma wpływać na bezpieczeństwo jazdy poprzez zwiększenie widoczności poruszających się pojazdów. Notabene, przepis – będący dla mnie zupełnym nieporozumieniem – jednak nie o tym jest tutaj teraz mowa, bo to może i odpowiednie miejsce, ale zdecydowanie nie ten czas. Wracając do meritum, Doświetlacz uważa, że „od przybytku głowa nie boli” i z różnych pobudek, o czym później, włącza światła przeciwmgłowe. Czy słusznie?
No cóż, zacznijmy od początku, czyli kodeksu drogowego, który dość jasno i... niejasno opisuje, kiedy można tak robić. Tym przejrzystym przypadkiem jest określenie warunków, w których można włączyć tylne światła przeciwmgłowe, a mianowicie przy widoczności poniżej 50 m, czyli takiej, przy której jazda z prędkością 90 km/h jest równie rozsądna, co żonglowanie szklanymi kulami wypełnionymi nitrogliceryną. W przypadku przednich świateł przeciwmgłowych można je aktywować na odcinku drogi oznaczonym znakiem informującym o początku serii ostrych zakrętów (od zmierzchu do świtu) lub gdy widoczność jest niedostateczna, czyli... bliżej nieokreślona.
Kiedy i gdzie zatem można spotkać Doświetlacza? Wszędzie i o różnej porze dnia i nocy. Są jednak różne gatunki Doświetlaczy.
Najgorszy to ten, który za wszelką cenę chce być widoczny, który w nocy zapala tylne światła przeciwmgłowe, tak że widać go z sąsiedniego powiatu. Jeśli zbliżymy się do niego, to możemy poczuć się jak w centrum Las Vegas o północy. A jeśli mamy „szczęście” i pada deszcz, to wtedy krople deszczu i nasza mokra przednia szyba są rozświetlone niczym ulice „stolicy hazardu” w Sylwestrową noc, gdy na niebie rozbłyskują sztuczne ognie. Oba przypadki nie są ani komfortowe, ani bezpieczne dla jadącego z tyłu.
Drugi gatunek Doświetlacza to ten, który chce lepiej widzieć w nocy i włącza przednie światła przeciwmgłowe, tak by droga przed nim nie stanowiła żadnej tajemnicy. Jednak problem polega na tym, że zadaniem tych świateł jest świecić jak najbliżej ziemi, przez co mają one dość krótki zasięg i oświetlają głównie to, co tuż przed samochodem i po jego bokach. W ten sposób powstaje złudzenie lepiej doświetlonej drogi, mimo że dotyczy to wyłącznie „kilku” metrów przed autem.
Kolejną grupą są ci, którzy przednich świateł przeciwmgłowych używają jako świateł do jazdy dziennej, po to, by nie „wypalać” świateł mijania, które powinny przecież służyć nocą – intencje pochwalam, ale realizacji już nie, bo czemu po prostu nie kupić zestawu świateł do jazdy dziennej. Zapewne część z tych osób uważa też, że przednie światła przeciwmgłowe zużywają mniej energii niż światła mijania, a tak naprawdę zapotrzebowanie na nią jest takie samo w obu przypadkach.
Ostatnią grupą Doświetlaczy są ci, których można spotkać o każdej porze dnia i nocy, jednak oni włączają dodatkowe oświetlenie z zupełnie innych powodów niż reszta – robią to dla lansu. Fakt, często taki samochód z włączonym kompletem przedniego oświetlenia prezentuje się lepiej, wręcz agresywniej, a także... „dyplomatycznie”. Dlaczego „dyplomatycznie”? Bo każda kolumna rządowa nie może obejść się bez włączonych przednich świateł przeciwmgłowych, ba, nawet prezydent mojego miasta jest wożony w takiej „oprawie”. Więc nie ma się co dziwić takim zwykłym Doświetlaczom, w końcu kto nie chciałby się poczuć jak kierowca SOP-u lub prezydenta miasta?
Ale jest jeszcze prawdopodobnie jeden skutek uboczny działalności Doświetlaczy. Podobno, gdy nawierzchnia drogi jest mokra, to światło z przednich świateł przeciwmgłowych odbija się od wody, oślepiając kierujących wyższymi pojazdami, a w szczególności dużym „tonażem”. Na ile to prawda, a na ile to „miejska legenda”? Tego nie wiem – tu głos musieliby zabrać sami „poszkodowani”.
Warto pamiętać, że nie jesteśmy sami na drodze, a światła przeciwmgłowe mają konkretne zastosowanie w odpowiednich warunkach drogowych. Dbajmy o bezpieczeństwo swoje i innych, będąc widocznymi, ale nie bądźmy w tym nadgorliwi, bo może się okazać, że co za dużo to nie zdrowo.
OBROŃCA I DOBROCZYŃCA – korki na zwężeniach dróg
Drogi, na których są dwa lub więcej pasów ruchu w jednym kierunku, to jeden z najskuteczniejszych sposobów na upłynnianie jazdy. Niestety, wszystko co dobre, kiedyś się kończy i nie inaczej jest też w tym przypadku. W sytuacji, gdy wszyscy kierowcy z kilku pasów ruchu są zmuszeni zmieścić się na jednym, pojawia się problem – jak to zrobić i sprawić, by odbyło się to jak najbardziej „bezboleśnie”. W wielu krajach, jak choćby w Niemczech czy Austrii, rozwiązano to zagadnienie.
Po pierwsze – wprowadzono metodę „kompresji” wielu pasów ruchu w jeden. Jest to „metoda zamka błyskawicznego”, która – w dużym skrócie – polega na wpuszczeniu przed siebie jednego samochodu z kończącego się pasa ruchu. Całość „operacji” powtarzanych przez kolejnych kierowców sprawia, że z góry wygląda to jak zazębiający się zamek błyskawiczny i stąd też nazwa tej metody. Dzięki temu ruch jest płynny i ciągły oraz nie ma niepotrzebnych przestojów na którymkolwiek pasie. Kierowcy szybko dostrzegli zalety takiego rozwiązania i bez większych oporów stosują tę metodę.
Po drugie, poczyniono odpowiednie zapisy w kodeksie ruchu drogowego, nakazujące stosowanie „jazdy na suwak” w przypadku redukcji liczby pasów ruchu, a także opracowano odpowiednie znaki informujące o konieczności jej stosowania.
A jak to wygląda u nas? Cóż, po pierwsze, nasz kodeks drogowy jest starszy niż dąb Bartek i pochodzi z czasów, gdy spotkanie się dwóch samochodów na drodze było świętowane przez lokalną ludność, tym samym nie przewiduje wielu rzeczy, w tym także upłynniania ruchu w sytuacji zmniejszania się liczby pasów ruchu. Owszem mówi się już od wielu lat o konieczności wprowadzenia „jazdy na zakładkę”, nawet jest już jakiś projekt ustawy, ale porusza się to wszystko w tempie żółwia morskiego na lądzie. Parę ładnych lat temu wprowadzono pilotażowo w newralgicznych miejscach (m.in. w Warszawie) znaki, a właściwie tablice informacyjne – gdyż nie są to oficjalnie ustanowione znaki drogowe, sugerujące „jazdę na suwak”. Ale póki co, na tym koniec. Po drugie, potrzebna jest odpowiednia kultura na drodze i współpraca wszystkich kierujących. I tu dochodzimy do zjawiska Obrońcy i Dobroczyńcy.
Obrońca działa na pasie kończącym się lub „wpuszczającym”. W przypadku pasa kończącego się zapobiega on temu, by samochody mogły dojechać do jego końca i zjechać na biegnący dalej pas – co ciekawe, z moich obserwacji wynika, że najczęściej są to kierowcy ciężarówek. Jeśli Obrońca okupuje „pas wpuszczający”, to broni go jak ostatniego bastionu i porusza się za samochodem go poprzedzającym na grubość przysłowiowej zapałki, uniemożliwiając komukolwiek jego zajęcie. W tych przypadkach spowolnieniu ulega ruch na kończącym się pasie.
Zupełnym przeciwieństwem Obrońcy jest Dobroczyńca, który porusza się „pasem wpuszczającym” i potrafi wstrzymać ruch za sobą po to, by wpuścić przed siebie grupę samochodów z pasa kończącego się – a cierpią na tym ci, którzy za nim stoją.
Bez względu na intencje Obrońcy i Dobroczyńcy efekty ich działalności są takie same – tamowanie ruchu, a to podlega karze. Z jednej strony robią źle, ale z drugiej też nie można się im dziwić. Dobroczyńca chce pomóc innym, a Obrońca często broni swojego pasa ruchu nie tyle przed pozostałymi na kończącym się pasie, co przed cwaniakami, którzy z premedytacją potrafią wyjechać na ten pas z „pasa wpuszczającego” tylko po to, by „przeskoczyć” w kolejce kilka samochodów. Co więcej, często zdarza się, że wjeżdżający na „pas wpuszczający” robią to na siłę, bez pardonu, wymuszając ustąpienie pierwszeństwa i wjazd na niego, stwarzając tym samym niebezpieczne sytuacje – sam często bywam świadkiem takich złych zachowań. Szczególnie aktywni są tutaj właściciele dużych samochodów, którzy wychodzą chyba z założenia, że duży może więcej.
W ten sposób doszliśmy do punktu wyjścia, czyli kultury na drodze i potrzeby współpracy. Problemem jest także to, że wielu kierujących nie zdaje sobie sprawy z istnienia metody „jazdy na zamek błyskawiczny” i korzyści płynących z jej stosowania. Dlatego, mimo wielu przeciwności, warto ją propagować, bo dzięki temu jest szansa, że upowszechni się ona z korzyścią dla nas wszystkich. Poza tym warto pamiętać, że jeśli już ktoś nas wpuści na swój pas, to wypadałoby mu za to podziękować np. kierunkowskazami – nas nic to nie kosztuje, a wpuszczający na pewno poczuje się lepiej, będąc przez nas docenionym za jego pomoc. Tym samym w przyszłości chętniej będzie stosował metodę „jazdy na zakładkę”.
Ciąg dalszy nastąpi…
W kolejnej części naszego cyklu zajmę się Fryzjerem, Lewym Skrzydłowym, Antymigaczem i Adapterem. Chcecie wiedzieć, kim są nazwani tak kierowcy? Śledźcie na bieżąco portal AutoCentrum.pl. Nowy artykuł już wkrótce.
Zobacz także:
Tych kierowców nie warto naśladować! Część II